Po raz pierwszy pech dopadł Roberta G. w lutym ubiegłego roku. Jechał wtedy z koleżanką. Kobieta prowadziła samochód, jezdnia była oblodzona, auto wpadło w poślizg. Uderzyło w drzewo prawym bokiem, dokładnie tam, gdzie siedział pasażer. Lekarze powiedzieli, że Robert G. ma niewielkie szanse na przeżycie. Miał krwiaki w mózgu, złamaną podstawę czaszki i wiele obrażeń wewnętrznych. Przeżył, ale został częściowo sparaliżowany. Przez wiele miesięcy był rehabilitowany i miał nadzieję, że jednak stanie na własne nogi. Kiedy wrócił ze szpitala do domu, załamał się. Nie mógł się pogodzić ze swoją niepełnosprawnością. Zrobił się agresywny i konfliktowy.
Aby podleczyć męża, Grażyna G. (49 l.) zawiozła go do Szpitala Psychiatrycznego w Łukowie. Tam znowu dopadł go pech. Kiedy w szpitalnej sali jadł na śniadanie parówki, zaczął się dusić. Pacjent z sąsiedniego łóżka wezwał pomoc. Nieprzytomny Robert G. trafił na oddział intensywnej opieki medycznej. Zmarł po kilkunastu godzinach. Pani Grażyna G. nie ukrywa żalu do lekarzy. - Zawiozłam męża, by go wyciągnęli z depresji, a oni pozwolili mu umrzeć w tak głupi sposób - mówi kobieta. - Mąż już zaczął chodzić przy pomocy kul i balkonika. Na nowo uczył się mówić, ale cały czas gryzł się tym, że już nie będzie w pełni sprawny. Popadł w depresję i stał się nerwowy. Chciałam go ratować. To był mój błąd, że umieściłam go w szpitalu psychiatrycznym - dodaje.
Prokuratura prowadzi śledztwo, które ma wykazać, czy doszło do nieumyślnego spowodowania śmierci Roberta G. lub narażenia go na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia i zdrowia. - Odbyła się już sekcja zwłok pacjenta, czekamy na jej wyniki - informuje Agnieszka Kępka z Prokuratury Okręgowej w Lublinie.