- Ja zostałam wdową, dzieci straciły ojca - mówi roztrzęsiona kobieta. - Jak to możliwe?! - załamuje ręce. Jest pewna, że jej mąż żyłby, gdyby zatrzymano go w szpitalu. Nie pojmuje, dlaczego tak się nie stało.
Mieszkaniec Wieliczewa poczuł się źle o czwartej nad ranem. - Bardzo się przestraszyłam, bo nigdy wcześniej nie widziałam go w takim stanie. Dosłownie wymiotował krwią - opowiada pani Anna. Natychmiast wezwała pogotowie, które zawiozło jej męża na oddział ratunkowy szpitala w Słupsku. - Pojechałam tam kilka godzin później. Mirek cierpiał. Powiedział mi, że lekarze jeszcze nic mu nie robili. Pobrali mu jedynie krew. Mnie poinformowali, że zrobią mu jeszcze prześwietlenie płuc i jeśli wszystko będzie w porządku, to wypiszą go do domu. I faktycznie, wieczorem po niego pojechałam...
Pan Mirosław opuścił szpital z wypisem, z którego wynika, że nie wymagał hospitalizacji, tylko leczenia ambulatoryjnego. Ale wcale nie czuł się lepiej. Był blady, słaby. Rano żona zawiozła go do przychodni w Łupawie. Już na miejscu zorientowała się, że nie wzięła z domu szpitalnych dokumentów. Pojechała po nie. Gdy wróciła, już z daleka zobaczyła karetkę pogotowia i męża leżącego przed przychodnią. - Pobiegłam do niego. Wokół było dużo krwi. Musiał nią wymiotować. Długo był reanimowany, ale zmarł. Nigdy się z tym nie pogodzę - mówi.
Tymczasem szpital w Słupsku nie ma sobie nic do zarzucenia. - Przeprowadziliśmy wewnętrzną kontrolę. Wszystkie procedury zostały zachowane. Badania wykluczyły wystąpienie zagrożenia zdrowotnego - mówi Elżbieta Gryko, rzeczniczka szpitala. Czy do takich samych wniosków dojdą prokuratorzy z Lęborka, którzy wszczęli śledztwo w tej bulwersującej sprawie?
Zobacz także: Lekarze wypowiadają klauzulę opt-out