Armia to zbyt poważna rzecz, aby o kierunkach jej rozwoju decydowali generałowie. Jednak to, co proponuje rząd Donalda Tuska, pokazuje, że i politycy w tej dziedzinie się nie popisali.
"Zniesiemy obowiązkowy pobór do wojska, zyskamy sympatię Polaków, a potem się zobaczy" - tak można streścić rządowy program profesjonalizacji Sił Zbrojnych RP na lata 2008-2010. Jest on kompletnie oderwany od rzeczywistości. MON - zapowiadający bezprecedensową rewolucję w polskiej armii - nie potrafi rozwiązać problemu szkolenia pilotów F-16 czy kupić samochodów patrolowych, których talibowie w Afganistanie nie będą rozrywać na strzępy prymitywnymi minami- -pułapkami.
Jeszcze kilka dni temu zapowiadano, że profesjonalna polska armia będzie liczyć 150 tys. żołnierzy - 120 tys. zawodowców i 30 tys. zakontraktowanych członków Narodowych Sił Rezerwy, które mają być naszym odpowiednikiem amerykańskiej Gwardii Narodowej. Teraz okazuje się, że zawodowców będzie nie 120, ale tylko 90 tys. Potwierdza to, że proponowana profesjonalizacja armii jest "sztuką dla sztuki", a nie świadomie realizowanym procesem, który zwiększy zdolności wojskowe blisko 40-milionowego państwa.
Rzeczpospolita w XXI wieku potrzebuje żołnierzy nie tylko do obrony leżącego na rubieży NATO kraju. Jeśli chcemy realizować polityczno- -militarne ambicje, musimy mieć zorganizowaną armię zawodowców w mundurach, wyposażonych w nowoczesną broń, doskonale wyszkolonych w jej użyciu i umiejących współdziałać z sojusznikami w misjach międzynarodowych. Taką armię pod koniec 2010 r. obiecuje nam minister obrony Bogdan Klich, a jednocześnie podlegli mu urzędnicy obcinają pieniądze na rozwój wzorcowej jednostki GROM.
Rządowy program profesjonalizacji armii ani słowem nie wspomina o planach zakupu nowoczesnego sprzętu dla tworzonej armii zawodowców, ani o tym, jak będzie ona przygotowana do walki. Archaiczne programy szkolenia obowiązujące w Wojsku Polskim przygotowują żołnierzy do forsowania Renu czy szturmowania Wału Pomorskiego, a nie do aktualnego wyzwania, jakim jest walka z zaprawionymi w bojach talibami.
Szef MON jest z wykształcenia psychiatrą, więc dziwne, że jeszcze nie zdiagnozował schizofrenii, na którą cierpi kierowany przez niego resort. Na co dzień objawy tej choroby odczuwają zwykli żołnierze, którzy rozczarowani wojskową rzeczywistością po prostu odchodzą z armii, nie wierząc w spełnienie oderwanych od realiów planów.
Andrzej Walentek
Ekspert "Super Expressu" ds. obronnych, korespondent wojenny. Ma 40 lat