SASEK WIELKI: Jan Danetko rzucił się w ogień po rodzinę

2011-11-10 20:09

Zachował się jak prawdziwy bohater. Bez namysłu rzucił się w płomienie, by ratować rodzinę z pożaru. Zasłaniając ich własnym ciałem, wyprowadził z domu. Ale Jan Danetko (45 l.) z Saska Wielkiego (woj. warmińsko-mazurskie) drogo zapłacił za swoje poświęcenie. Ma ciało poparzone w 40 procentach. Lekarze walczą o jego życie w szpitalu w Warszawie.

Śmierć w ogniu to najstraszniejsza rzecz, która może spotkać człowieka. Trzeba nadludzkiej odwagi, żeby samemu płonąc jak pochodnia, przezwyciężyć potworny ból i biec innym na ratunek.

Kiedy pan Jan obudził się, tknięty jakimś niewytłumaczalnym przeczuciem, dom już prawie cały płonął. Mężczyzna, zamiast ratować własne życie, zaczął przedzierać się przez płomienie do dzieci i żony. Głośno wołał, żeby uciekali, bo spłoną żywcem.

- Gdyby nie mąż, to spaliłoby nas na popiół - mówi drżącym z emocji głosem Małgorzata Danetko (41 l.) - On nas z łóżek wyciągał, a sam palił się żywym ogniem. Biegał jak jakaś płonąca pochodnia - opowiada kobieta.

Spalona skóra odpadała mu płatami z ramion

Obudzeni krzykami bólu i rozpaczy sąsiedzi natychmiast wezwali strażaków. Ci potrzebowali całej nocy, żeby ugasić zgliszcza domu. Z dymem poszedł cały majątek rodziny.

- Tata, jak już wszystkich wyprowadził, to stał koło płotu. Spalona skóra odpadała mu płatami z ramion. To był straszny widok - mówi Krzysztof Danetko (18 l.). Pan Jan ma spalone czterdzieści procent ciała, całe ręce, głowę, ramiona i plecy. Lekarze trzymają go pod specjalną aparaturą w szpitalu w Warszawie.

- Oby Bóg dał mu zdrowie - pani Małgorzata zanosi modlitwy w intencji męża. Ma jednak także inne zmartwienie. Z dnia na dzień cała rodzina straciła dach nad głową.

- Idzie zima, a my nie mamy gdzie się podziać. Gmina nam pomaga, ale bez dodatkowej pomocy nie zdążymy się odbudować - żali się kobieta

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki

Nasi Partnerzy polecają