Śmierć w ogniu to najstraszniejsza rzecz, która może spotkać człowieka. Trzeba nadludzkiej odwagi, żeby samemu płonąc jak pochodnia, przezwyciężyć potworny ból i biec innym na ratunek.
Kiedy pan Jan obudził się, tknięty jakimś niewytłumaczalnym przeczuciem, dom już prawie cały płonął. Mężczyzna, zamiast ratować własne życie, zaczął przedzierać się przez płomienie do dzieci i żony. Głośno wołał, żeby uciekali, bo spłoną żywcem.
- Gdyby nie mąż, to spaliłoby nas na popiół - mówi drżącym z emocji głosem Małgorzata Danetko (41 l.) - On nas z łóżek wyciągał, a sam palił się żywym ogniem. Biegał jak jakaś płonąca pochodnia - opowiada kobieta.
Spalona skóra odpadała mu płatami z ramion
Obudzeni krzykami bólu i rozpaczy sąsiedzi natychmiast wezwali strażaków. Ci potrzebowali całej nocy, żeby ugasić zgliszcza domu. Z dymem poszedł cały majątek rodziny.
- Tata, jak już wszystkich wyprowadził, to stał koło płotu. Spalona skóra odpadała mu płatami z ramion. To był straszny widok - mówi Krzysztof Danetko (18 l.). Pan Jan ma spalone czterdzieści procent ciała, całe ręce, głowę, ramiona i plecy. Lekarze trzymają go pod specjalną aparaturą w szpitalu w Warszawie.
- Oby Bóg dał mu zdrowie - pani Małgorzata zanosi modlitwy w intencji męża. Ma jednak także inne zmartwienie. Z dnia na dzień cała rodzina straciła dach nad głową.
- Idzie zima, a my nie mamy gdzie się podziać. Gmina nam pomaga, ale bez dodatkowej pomocy nie zdążymy się odbudować - żali się kobieta