Milewski to antybohater prowokacji "Gazety Polskiej Codziennie". We wrześniu 2012 r. do Milewskiego zadzwonił dziennikarz Paweł Miter (28 l.), podając się za asystenta szefa Kancelarii Premiera Tomasza Arabskiego (45 l.). Chciał sprawdzić, czy prezes Sądu Okręgowego w Gdańsku jest usłużny wobec rządzących. Pytał o datę posiedzenia sądu, na którym miała zapaść decyzja o dalszym areszcie prezesa Amber Gold Marcina P. (30 l.). Dopytywał także o skład sędziowski, który będzie ten areszt wyznaczał. Informacje te były tajne i nie miały prawa wyjść poza gmach gdańskiego sądu. Jednak, jak się okazało, Milewski nie miał zahamowań, by rzekomemu pracownikowi Kancelarii Premiera tajne informacje przekazać...
Zobacz: Wandal wpadł, bo zgubił telefon
Kiedy prowokacja ujrzała światło dzienne, sędzia bronił się, że nagranie zostało zmanipulowane. - Było montowane - twierdził wtedy. Ale gdy media ujawniły, że sędzia już wcześniej znał się dobrze z liderami Platformy Obywatelskiej z Gdańska, Milewski zapadł się pod ziemię. Prawie dosłownie, bo przebywał na kilkumiesięcznym zwolnieniu lekarskim.
Jego sprawą zajął się sąd dyscyplinarny. I nie zostawił na nim suchej nitki. - Wina obwinionego nie budzi wątpliwości. Wobec prezesa sądu trzeba stosować podwyższone standardy oceny zachowań. Na takim stanowisku trzeba czuć się i trzeba być niezawisłym i niezależnym od jakiejkolwiek władzy - mówił w ustnym uzasadnieniu wyroku sędzia Krzysztof Karpiński. Sąd uznał też za niewłaściwe, że Milewski z pominięciem drogi służbowej chciał wydelegować gdańskich sędziów na spotkanie informacyjne w Kancelarii Premiera o sprawach związanych z Amber Gold.