"Super Express": - Prezentuje się pan jako ten bardziej liberalny, nowoczesny z kandydatów. Będący "na czasie"...
Bronisław Komorowski: - Wie pan, przy takim rywalu to nie jest zbyt trudne...
- Przetestujmy zatem to "na czasie". Wie pan, czym żyją dziś zwykli ludzie?
- Piłką nożną, wakacjami, ale na pewno też wyborami.
- Zdziwiłby się pan, jak wiele osób żyje plotką, że premier Marcinkiewicz oczekuje potomka. Zazdrości mu pan werwy w takim wieku? W końcu skończył już 50 lat.
- Nikomu w życie prywatne nie zaglądam i nie chcę się zajmować plotkami. Ale jeśli byłaby to prawda, to bym się cieszył - ojcostwo jest jedną z najpiękniejszych rzeczy, bez względu na wiek.
- O polityce zrobiono już z panem morze wywiadów. My zaczniemy od tego, jakiej muzyki pan słucha?
- Muzyka jest dla mnie raczej tłem niż treścią. W szkole słuchałem The Beatles. Inni słuchali The Rolling Stones i nawet ostro się o to spieraliśmy. Wychowano mnie jednak na muzyce klasycznej. Mama jest absolwentką konserwatorium, śpiewała i grała. W domu zawsze było pianino i nie musiałem go wstawiać ze względu na kampanię.
- Znów te złośliwości. Może pod koniec kampanii złagodzimy nastroje i przyzna pan chociaż, że słowa prof. Bartoszewskiego o hodowcach zwierzątek i "ojcu czegokolwiek" pana zażenowały...
- Nie lubię przebieranek, udawania w kampanii. Stąd ta ironia w sprawie pianina w spocie mego konkurenta. Biorę odpowiedzialność tylko za własne słowa. I nie traktuję rodziny jak oręża wyborczego. Wychowywanie dzieci jest jednak istotnym źródłem doświadczenia życiowego. Przydatnym także w polityce. W rodzinie uczymy się kompromisów, uznawania cudzych racji. Nigdy nie oznaczało to jednak, że ktoś pozbawiony rodziny nie może mieć innych, ważnych doświadczeń. Ja mam akurat takie.
- Jak spędza pan wolny czas? Co cieszy pana i żonę po tylu latach spędzonych razem?
- Tego czasu prawie nie mam. Wcześniej całej rodzinie zawsze przyjemność sprawiał wyjazd na wieś, na Suwalszczyznę. Ostatnio jeżdżą tam jednak głównie dzieci ze znajomymi. Na miejscu są zaś wszystkie atrakcje: żywa, bujna przyroda, jeziora, Czarna Hańcza, rowery i żaglówki.
- A propos przyrody. Rzucił pan myślistwo?
- Wciąż jestem myśliwym. Teraz jednak zamierzam polować z aparatem fotograficznym. I mam nadzieję, że znajdę w tym tyle samo satysfakcji, co w polowaniu z flintą.
- Co z przyjemnościami dnia codziennego? Jaką książkę pan ostatnio przeczytał?
- Wypoczywam, czytając książki historyczne. Z literatury do poduchy czytałem w ostatnim czasie wznowienie "Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy" Sergiusza Piaseckiego. Ta książka oddaje przedwojenny klimat kresów, skąd pochodzi moja rodzina. Pokazuje atmosferę awanturniczych, przemytniczych środowisk. Sam jej autor miał zresztą niesamowite życie. Siedział w więzieniu za zabójstwo i został ułaskawiony przez prezydenta Ignacego Mościckiego po debiucie literackim, na wniosek środowisk twórczych.
- Na co zabrał pan do kina żonę? Wyłączając oficjalne premiery.
- Raczej to ja jestem wyciągany przez żonę, a najczęściej córkę. Szczególnie najstarsza córka jest w rodzinie KO-wcem i prowadza nas do kina regularnie. Ostatnim wspólnym filmem był chyba "Autor widmo" Romana Polańskiego.
- Zanim zostaje się ojcem, trzeba wiedzieć, jak się do tego zabrać. Często opisuje się pana jako chłopaka z podwórka. O "tych sprawach" dowiedział się pan też od kolegów z podwórka czy inną drogą?
- Miałem to szczęście, że mogłem się wszystkiego dowiedzieć od rodziców. Mogłem zawsze przyjść i zapytać wprost. I pytałem. Moja rodzina nigdy nie była pruderyjna. Nie było dulszczyzny i zakłamania. Rodzice, a nawet dziadkowie nie obawiali się do siebie przytulić, okazać uczucie. Widać było, że się kochają. Zapewne brało się to z wiejskich tradycji rodziny. Jako dzieci nieraz widzieli, w jaki sposób pojawia się na świecie źrebak. I otoczka tego świata zmysłowego nie była dla nich tabu. W moim przypadku jest podobnie. Zawsze dobrze czułem się w towarzystwie kobiet i zawsze mnie interesowały.
- Pańscy rówieśnicy przyznają, że olbrzymie znaczenie dla ich relacji męsko-damskich miało ukazanie się książki Michaliny Wisłockiej "Sztuka kochania".
- Znałem tę książkę, ale nawet nie musiałem po nią sięgać. Mama była socjologiem rodziny i zajmowała się także sprawami roli seksualności w małżeństwie. Te tematy były obecne w rozmowach rodziców.
- Na co podrywał pan dziewczyny? Raczej nie na harcerstwo.
- W szkole i na studiach zawsze byłem trochę szefem. Podrywałem na opiekuńczość, intelektualność, zainteresowanie światem. I chyba na poczucie humoru...
- I jak szło? Był pan skuteczny?
- Powiem tyle, że mam bardzo miłe wspomnienia.
- W tej kampanii chyba pierwszy raz otwarcie mówiono o seksualności. Podpadł pan lewicy, zbywając sprawę formalnych związków homoseksualnych jako marginalną.
- Ależ to jest sztucznie postawiony temat. Świat się zmienił, można ze sobą mieszkać i nie trzeba tego ukrywać. Istnieją w Polsce mechanizmy prawne pozwalające na zagwarantowanie sobie opieki czy dziedziczenia. Gdyby istniały tu jakieś problemy prawne dla par homoseksualnych, należy je oczywiście rozwiązać w imię równości praw obywatelskich i zasad tolerancji. Mam jednak wrażenie, że chodzi tu bardziej o wymachiwanie sztandarami. Są trzy sprawy, które budzą mój opór. Pierwsza to adopcja dzieci przez homoseksualistów. Druga to chęć nazywania takich par małżeństwem, co kłóci się z polską tradycją i konstytucją. Trzecią jest sprawa podatkowa. Państwo inwestuje w małżeństwa, licząc na to, że pojawią się kolejni obywatele, którzy będą płacili podatki na nasze emerytury i leczenie. Wyłączając te trzy sprawy, nie widzę żadnego problemu w przyjęciu całościowej regulacji ustawowej adresowanej do tego typu związków. Mam znajomych żyjących w takim związku i wiem, że dla nich ostentacyjne i polityczne rozgrywanie tych spraw jest równie przykre jak oznaki nietolerancji.
- Wróćmy do pańskich dzieci. Był pan surowy jako ojciec?
- Zdarzały się klapsy, ale każdego z nich się wstydzę i uważam za porażkę wychowawczą, odreagowywanie własnych nerwów. Sam byłem też wychowywany ostro, w przypadku moich dzieci rozłożyło się to jakoś na piątkę.
- Podpisując ustawę zakazującą karcenia dzieci, nie miał pan wątpliwości?
- Nie miałem. Jak już mówiłem, świat się zmienia i obecnie liczy się bardziej "dogrzewanie emocjonalne" dzieci niż klapsy. Kara cielesna nie zmienia niczego w procesie wychowania dzieci poza krótkotrwałym rozładowaniem własnego złego nastroju.
- Dwójka pańskich dzieci jeszcze studiuje, ale została w domu. Skoro jest pan dobrym ojcem, zapewne wie, jakiej muzyki słuchają?
- Słuchają jej w słuchawkach i to mi umyka.
- Ale tak bardziej Modern Talking czy raczej Behemoth?
- Rozmawiają między sobą, ale nie wchodzę w ich fascynacje muzyczne. Z satysfakcją odnotowuję jednak, że słyszę czasami z ich pokoju choćby Kabaret Starszych Panów. Nie sądzę, żeby kierowali się jakimś podziałem pokoleniowym.
- Pańskie życie ułożyło się tak, że mało bywał pan w domu. Dzieci nie reagowały na to wzmożonym buntem pokoleń?
- Raczej nie. Kiedy rodzeństwo jest liczne, dzieci mają często oparcie w sobie nawzajem. Gdzieś jest ta ostateczna instancja w postaci rodziców, ale wiele spraw rozwiązywanych było między nimi. Zapewne to łagodziło też ten naturalny pokoleniowy bunt. Były spory światopoglądowe, polityczne... Różne ostentacje związane z modą. Ale nie stawialiśmy tych spraw jako najistotniejsze w życiu, co pozwalało zawsze w porę rozładować sytuację.
- W tej kampanii znalazł się pan pod ostrzałem mediów w większym stopniu niż kiedykolwiek wcześniej. Irytują pana plotki, które pojawiają się na pański temat?
- Plotka to odwieczna towarzyszka działalności publicznej. Czymś innym jest jednak czarny PR organizowany przez przeciwników politycznych. W swoim czasie kursowało zdjęcie z rzekomo moim domem na Bemowie. Krążyła też plotka o tym, że jestem współwłaścicielem firmy Bakoma - w rzeczywistości był nim człowiek o tym samym nazwisku, z którym jednak nie mam żadnego związku. Szkoda czasu i energii, żeby się takimi rzeczami przejmować. Ludzie mają to do siebie, że odróżniają realny świat, który decyduje o ocenie polityka, od plotek na jego temat.