Ogień w domu pojawił się tuż po północy. Maria Wasilewska (52 l.) spała już, gdy obudziły ją hałasy dobiegające od sąsiadów. Gdy usłyszała trzaski i poczuła dym, otworzyła drzwi. Płomienie buchnęły na nią z impetem.
- W ostatniej chwili wyskoczyłam przez okno. Dziękuję Bogu, że żyję - mówi z przejęciem. Ze znajdującego się naprzeciwko hotelu zadzwoniła po pomoc. Było 23 minuty po północy, straż pojawiła się po 7 minutach. Ogień był już wszędzie.
- Ratujcie mnie, pomocy - tego głosu dobiegającego z płomieni Barbara Jurkiewicz (21 l.), recepcjonistka hotelu, nie zapomni do końca życia. - Jak im pomóc, skoro snop iskier strzelał na kilkanaście metrów w górę?
Oprócz Wasilewskiej uratował się jedynie Marek K. (38 l.), jego matka Sabina (68 l.) i 63-letnia kobieta mieszkająca na poddaszu. Do pozostałych czterech mieszkań z sześciu zajrzała śmierć. Dwa ciała leżały w łóżkach na poddaszu, jedno na klatce schodowej. W mieszkaniu na parterze żywioł zebrał najobfitsze żniwo. Wśród czterech martwych osób były też najprawdopodobniej ciałka Kacperka (3 l.) i Kuby (2 l.), ich matki Dominiki (31 l.) i jej 36-letniego partnera. Ciało trzylatka leżało przy drzwiach. Na nim leżał pies,najwyraźniej zwierzak chciał zasłonić dziecko przed ogniem...
- Wszystkie ciała były zwęglone. Niewykluczone, że konieczne okażą się badania genetyczne - informuje Jarosław Janicki z bialskiej policji.
Na miejscu ciągle pracują prokuratorzy i biegli, którzy zajmują się wyjaśnianiem przyczyn tragedii. - Ze wstępnych ustaleń wynika, iż zarzewiem ognia było podłączone do sieci urządzenie elektryczne pozostawione bez dozoru - mówi Beata Syk-Jankowska z Prokuratury Okręgowej w Lublinie.