Do tragedii, w której zginęli Hanna i Michał M., doszło 9 sierpnia na przylądku Cabo da Roca w Portugalii. Mieszkający od kilku lat w Lizbonie małżonkowie spędzali tam weekend z dwójką swoich dzieci. Stanęli na krawędzi klifu, by pozować dzieciom do zdjęć, gdy nagle spod ich stóp osunęła się ziemia i oboje runęli z 80-metrowego urwiska. Zginęli na miejscu.
Krewni zdecydowali się pochować ich w Suwałkach (woj. podlaskie), w rodzinnej miejscowości Hanny. Wśród żałobników nie zabrakło bliskich pochodzącego z Koszalina (woj. zachodniopomorskie) Michała oraz przyjaciół, którzy przyjechali na pogrzeb aż z Portugalii.
Uroczystości żałobne odbyły się w kościele pw. Świętych Apostołów Piotra i Pawła. - W życiu są takie chwile, że lepiej milczeć. Zadajemy sobie wtedy pytanie: dlaczego to się stało? Odpowiedź zna tylko Bóg - mówił ksiądz celebrujący nabożeństwo żałobne. - Spróbujmy wynieść z tego tragicznego zdarzenia naukę na dalsze życie. Na usta cisną się słowa ks. Jana Twardowskiego: "Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą".
Podczas mszy osierocone dzieci, jakby nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje, beztrosko biegały w pobliżu świątyni pod opieką cioci. Gdy jednak kondukt dotarł na cmentarz, a trumny z ciałami rodziców zniknęły pod ziemią, poraziła je straszna prawda.
Wrzucając do grobu białe róże, Leo i Zosia wybuchnęły płaczem, a serca żałobników pękały z żalu i rozpaczy. Dzieci zamieszkają w Suwałkach u babci, nauczycielki geografii z ponad 20-letnim stażem. - Pod jej opieką niczego im nie zabraknie - mówi Ewa Żynda (57 l.), dyrektor szkoły, w której pracuje kobieta.
Zobacz też: To brytyjski RAPER zamordował amerykańskiego dziennikarza Jamesa Foleya!
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail