Bunt rodził się podskórnie, by potem przybrać formy jawne i głośne. I chociaż starsi stoczniowcy do młodych gniewnych i zdeterminowanych krzyczeli „co wyprawiacie, gówniarze?!” i „Do roboty, smarkacze!”, oni robili swoje. Po latach pracy w warunkach urągających bezpieczeństwu i ludzkiej godności, powiedzieli „nie”. Propaganda odbijała się od stoczniowej zbroi, do czego przyczyniły się dwie kolportowane pokątnie bibuły: wydawany przez KOR „Robotnik” i „Robotnik Wybrzeża”, biuletyn podziemnych Wolnych Związków Zawodowych.
Spawając i czytając
Rok przed sierpniowymi strajkami, latem 1979 roku, stocznie czytały podziemną „Kartę Praw Robotniczych”. Była to lista różnych postulatów, politycznych, jak i socjalnych. 50 tys. egzemplarzy listy trafiło do kieszeni robotniczych drelichów i do serc tych, którzy je nosili. Mówiono tylko o tym, czy możliwe jest wywalczenie praw i swobód, opisywanych w „Robotniku”. Wprawdzie powielaczowy dwutygodnik, o literach tak małych, że mogły je „zmóc” tylko młode oczy, czytał cały kraj, ale to Stocznia Gdańska była głównym odbiorcą wybuchowej bibuły. 1000 egzemplarzy trafiało tam regularnie.
Wybuch kontrolowany
Zwycięski strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina, ma tysiące bohaterów anonimowych, kilkudziesięciu z nazwiskami, jednego cichego głównego architekta i jednego charyzmatycznego przywódcę. Mózgiem protestu gdańskiego i jego prowodyrem był członek KOR, Bogdan Borusewicz, pseudonim Borsuk. To on wpadł na pomysł powołania Komisji Ekspertów, której członkami byli m.in. profesor nauk humanistycznych Bronisław Geremek i współpracownik Polskiego Porozumienia Niepodległościowego, Tadeusz Mazowiecki. Wybuch gdańskiego strajku był kontrolowany, a w kluczowym momencie władza starła się tam nie tylko z niezadowolonym tłumem, ale ze świadomymi tego, co można osiągnąć działaczami podziemia oraz związanymi z nimi specjalistami.
Lato z „radiem”
Jak wspomina jeden z zaangażowanych strajkujących „już w pierwszym dniu strajku mieliśmy radiowęzeł, drukarnię, straż strajkową dla ochrony zakładu, służbę zdrowia i zorganizowane wyżywienie. A wszystko według teorii szkoleniowej na WZZ-owskich zebraniach pt. Jak prowadzić strajk”. Nieocenioną korzyścią dla protestów Wybrzeża był fakt, że jego inicjatorzy wykorzystywali sieć swoich kontaktów we wszystkich stoczniach i zakładach. Cenne informacje były własnymi kanałami nagłaśniane aż po Tatry. Sierpniowy ferment rozszerzał się mimo apeli o umiar płynących z ust uległego prymasa.
Smarowanie słoniną
Sierpniowe wypadki miały swój tradycyjny powód: podwyżkę cen kiełbasy i słoniny ogłoszoną 1 lipca 1980 r. Zastrajkował Lublin, potem Szczecin i wreszcie Gdańsk. Stanęły zakłady w całej Polsce, co dla rządzącej partii było dramatem. Partyjna propaganda nie wyrabiała się w meandrach sytuacji. Suweren śmiał się z tego, co pisały gazety. Publicyści reżimu uciekali się do swojego żelaznego argumentu: zbrojnej interwencji Moskwy.
Czego chcieli, dostali
Oprócz spraw socjalno-bytowych, pośród których była np. podwyżka płac i reglamentacja mięsa, postulaty z listy 21 dotykały demokratyzacji. Miały więc powstać niezależne od partii związki zawodowe, pracownicy mieli mieć prawo do strajku, a wszyscy wolność słowa. Do tego dochodziła wolność druku, zwolnienie więźniów politycznych i przywrócenia do pracy osób zwolnionych po strajkach w 1970 i 1976 r. 10 listopada 1980 r. Sąd Okręgowy w Warszawie zarejestrował Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Solidarność.
Za, a nawet przeciw
Strajk w Stoczni Gdańskiej zaczął się o świcie 14 sierpnia. Lech Wałęsa, zwolniony za działalność związkową, dostał się do stoczni przeskakując przez ogrodzenie. 15 sierpnia zatrzymały się autobusy i tramwaje Trójmiasta. W ramach solidarności. Słowo „solidarność” zaczęło dominować w dyskusjach. Ferment ogarnął masy. Starsi robotnicy już nie nazywali protestujących „gówniarzami”. Byli z nimi. Walczyli o to, co pozwoliłoby żyć godniej. Świecka tradycja wysyłania przeciw robotnikom szturmowców, także i w tym wypadku została zachowana przez władzę, która otoczyła stocznię milicyjnymi oddziałami szturmowymi. Zomowcy stali, w każdej chwili gotowi „zwiedzić stocznię”. 16 sierpnia strajk został zawieszony. Po spełnieniu kilku postulatów dotyczących praw robotniczych, pierwszy komitet strajkowy powiedział – panowie, wystarczy. Wystarczyły jednak dwa gorące dni, aby stało się jasne, że nie wystarczy.
Milczenie „Głosu”
18 sierpnia gotowych jest 21 postulatów do spełnienia przez ludzi z KC Partii. Międzyzakładowy Komitet Strajkowy obejmuje już 156 zakładów (w momencie podpisania porozumień 700). Na wybrzeżu strajk jest już powszechny. „W stoczni będzie masakra” - szepczą wmieszani w tłum agenci dwuliterowych instytucji. Pięści zaciskają się coraz mocniej. Determinacja jest ogromna, także ze względu na tych, którzy w grudniu 1970 r. oddali życie za tę sama sprawę. Liderem strajku jest Lech Wałęsa, 37-letni działacz Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, charyzmatyczny agitator, stoczniowy elektryk, zwolniony „za działalność”. Do 25 sierpnia reżimowe gazety lokalne, „Dziennik Bałtycki” i „Głos Wybrzeża” milczą o trójmiejskich wypadkach.
Nie tym razem
Strajki kończą się ostatniego dnia sierpnia. Wtedy rząd Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, reprezentowany przez wicepremiera Mieczysława Jagielskiego, człowieka o bardzo smutnej twarzy, podpisuje w sali BHP umowę ze strajkującymi, reprezentowanymi przez Lecha Wałęsę. Dzień wcześniej podpisano porozumienia w Szczecinie, 3 dni później w Jastrzębiu. Wszystkie 21 postulatów ma zostać spełnione. Nie żądano wolnych wyborów ani zniesienia cenzury, choć takie postulaty znalazły się w „brudnopisie” ostatecznej wersji listy. Wielki entuzjazm na chwilę wyciszają msze odprawione w dwóch stoczniach. Po nich, podobnie jak przed nimi, tłum robotników niesie Lecha Wałęsę na rękach. Ten obraz zwycięskich robotników wybrzeża unoszących swojego przywódcę w zderzeniu z obrazem robotników niosących na drzwiach ofiarę ostrej amunicji grudnia 1970 r. pokazuje skalę zmiany sytuacji. Sierpniowe zwycięstwo było naprawdę wielkie, a Polska się nim zachłysnęła. Mieliśmy „karnawał Solidarności”, bo wydawało się, że to już. A okazało się, że jeszcze nie.