To były zimowe ferie 1997 r. 9-letnia Andżelika u opiekującego się nią dziadka wybłagała wyjście na podwórko. - Ja miałam wtedy 6 lat, zostałam w domu - wspomina Iza. - Dziadek nie musiał nawet mówić, żeby się nie oddalała. Ona była rozsądna, spokojna, grzeczna - dodaje. Dziewczynka wyszła o godz. 13. Dwie godziny później w pobliżu widzieli ją jeszcze sąsiedzi. Potem zniknęła. Dosłownie. Rozpłynęła się w powietrzu.
Rodzina zaalarmowała policję. - Funkcjonariusze przyjęli najprostszą wersję. Ich zdaniem Andżela poszła nad rzekę i się utopiła - mówi Izabela Jankowska (41 l.), matka chrzestna zaginionej. Szukanie ciała nie przyniosło rezultatów. Po trzech miesiącach śledczy umorzyli sprawę.
Rodzina nie pogodziła się jednak ze stratą dziecka. - Nigdy nie przestaniemy jej szukać - zapowiada siostra. Na własną rękę od 16 lat przeczesują Polskę, sąsiednie kraje. - Niedługo po zaginięciu ktoś widział ją we Włocławku na dworcu. Gdy tam pojechaliśmy, nie było już po niej śladu - tłumaczy Jankowska. Sprawdzali trop w Niemczech, Czechach. Odwiedzili kilkunastu jasnowidzów, rozwieszają plakaty i wypatrują. Patrzą w każdą nieznajomą twarz. Lustrują nos, oczy, brodę... I mimo że minęło już tyle czasu, wciąż płaczą za zaginioną dziewczynką. - Wierzymy, że gdzieś jest, żyje, może wciąż potrzebuje naszej pomocy. Siostro, odezwij się do mnie... - błaga na koniec Izabella.