Wsiadając w poniedziałek z córeczką do wynajętego samolotu, Monika Komecka (34 l.) myślała tylko o jednym: jak długo Lenka zostanie w szpitalu. Nawet w najgorszych snach nie wyśniliby tego, co czekało ich w Medizinische Hochschule Hannover! A tylko z tamtejszej kliniki dostali zaproszenie na konsultacje. - Uwierzyliśmy, że jest nadzieja - mówi pani Monika.
Wysłali płyty z wynikami rezonansu i przetłumaczone na język niemiecki dokumenty. - Wiele razy wspominaliśmy o tym, w jak ciężkim stanie jest Lena i w jaki sposób chcemy dotrzeć do Hanoweru - mama opowiada o korespondencji z Rabiją Loehr, sekretarką prof. Joachima Krausa, dyrektora kliniki neurochirurgii.
- Dokumentacja dotarła. Profesor musi zobaczyć dziecko i zrobić badania ambulatoryjne u siebie w klinice - odpowiedziała Loehr dwa tygodnie temu.
Ale mimo zapewnień, nikt na Lenkę nie czekał. - Z dzieckiem na noszach spędziliśmy ponad trzy godziny w poczekalni - mówi przez łzy Komecka.
Prof. Kraus był zaskoczony widokiem dziecka na noszach. Spytał o... dokumentację! Tą, która od dwóch tygodni była już w niemieckim szpitalu! - Przy nas po raz pierwszy oglądał płyty z rezonansem. Nie zaproponował nic więcej niż polscy lekarze. Lenki nawet nie badał. Stwierdził, że niepotrzebnie przyjechaliśmy, a sekretarka zapomniała przynieść mu wcześniej dokumenty - opowiada Komecka.
Frau Loehr nie miała sobie nic do zarzucenia.
Na szczęście dzięki firmie, która organizowała transport, udało się wrócić do Polski tego samego dnia. Lenka źle zniosła podróż. - Jechaliśmy ją ratować, a mogliśmy stracić - mówi mama.