Upił się prawdopodobnie jeszcze w pracy. Po 17.00 wsiadł do swojego sportowego BMW i wcisnął gaz. Kamil S. jechał przez Skawę (woj. małopolskie) jak wariat. Było już ciemno, ale i alkohol sprawiał, że niewiele widział. Nie widział progów zwalniających na jezdni, nie widział znaków z ograniczeniem prędkości do 30 km/h. Nie zobaczył matki z dwójką dzieci idących prawidłowo poboczem. Niewiele też słyszał: uderzenia w kobietę ani krzyków dziewczynek, które patrzyły, jak ich matka wykrwawia się na śmierć. Nie słyszał, bo uciekał. Zostawił po sobie wizytówkę: śmierć i tablicę rejestracyjną.
- Dzieci strasznie płakały, musiałam zakryć im oczy ręką, żeby nie patrzyły - mówi Wanda Stożek (48 l.), która wybiegła z domu, słysząc krzyki.
W tym samym czasie Kamil S. był już w domu, który stoi kilkaset metrów od miejsca wypadku. Ukrył się jak tchórz, licząc, że mu się uda. Pukanie do drzwi pozbawiło go złudzeń. Policja znalazła rejestrację jego wozu. Do końca upierał się, że nic nie wie o wypadku, cuchnął alkoholem i nie zgodził się na badanie. Policjanci zmusili go do tego siłą.
Zobacz: Koszmarny wypadek w Żorach. Ciało ofiary przeleciało przez całą drogę do przeciwległego rowu!
Julka (14 l.) i Natalka (7 l.)odchodziły od zmysłów, widząc rozpaczliwą próbę reanimacji ich mamy. Ratownicy robili co mogli, ale po 40 minutach musieli się poddać. Całe szczęście, na miejscu szybko pojawiła się ciocia dziewczynek, która wypoczywała w okolicach na nartach.
Wioletta P. samotnie wychowywała dzieci. Przyjechała do Skawy koło Rabki z Augustowa, by ratować zdrowie najmłodszej córeczki. - Wioletka wyjechała w góry ze względu na chorobę płuc Natalki. Wnuczka dostała skierowanie do sanatorium w Rabce, więc córka wynajęła stancję w Skawie, a dziewczynki poszły tam do szkoły - opowiada Ryszard Iwanicki (70 l.), dziadek osieroconych dziewczynek.
- To największa tragedia w naszym życiu. Wychowaliśmy sześcioro dzieci, dwóch synów i cztery córki piękne jak lalki. I pojawia się nagle taki pijak, i zabija - mówią zrozpaczeni dziadkowie dziewczynek.