Damian Goławski w czerwcu z kilkoma kolegami pojechał do Etny w zachodniej Norwegii do pracy. Chciał pomóc finansowo rodzinie i zarobić na samochód. Mieszkał na kempingu u wybrzeży fiordu. W piątek, 22 czerwca, po pracy z trzema przyjaciółmi wypożyczyli niewielką łódź motorową i wyruszyli na ryby. Pogoda była kiepska, mocno wiało. Nie wiadomo, co dokładnie się stało. Rankiem rybacy natknęli się na morzu na łódź dryfującą do góry dnem. Ratownicy odnaleźli ciało jednego z Polaków. Po trzech pozostałych uczestnikach wyprawy ślad zaginął.
Sławomir Goławski czuje, że Damian nie żyje.
- Wiem, że już nigdy nie zobaczę go żywego - płacze mężczyzna. - Oddam wszystko, by odnaleziono jego ciało. Pragnę go pochować. Musi mieć katolicki pogrzeb z księdzem. Nie wyobrażam sobie, żeby syn nie miał grobowca. Gdzie złożę kwiaty i zapalę znicz za jego duszę? - pyta, spoglądając na zdjęcie Damiana.