SUPER HISTORIA: Śmierć na żywo. Tragedia Challengera

28 stycznia 1986 r. na Florydzie było lodowato. Fotografom prasowym drętwiały palce, na ich brwiach i brodach siedział szron. Za parę minut w lazurowe niebo jak nóż miał się wbić wahadłowiec Challenger należący do floty NASA. Aparaty paparazzich nonszalancko pomijały niebo. Bardziej interesująca była dla nich niebieskooka czterolatka z jasnym warkoczykiem, która niecierpliwie czekała na start swojej mamy, Christy McAuliffe. Christa miała być pierwszą nauczycielką w kosmosie.

Każdy z paparazzich chciał mieć zbliżenie na zachwycone oczy dziecka, na paluszek pokazujący prom oderwany od wynoszącej go rakiety i pędzący w niebo. 10-letni Scott i jego 4-letnia siostra Caroline, dzieci Christy, stały z tatą na miejscu dla VIP-ów na platformie widokowej, obok rodziców kobiety. 28 stycznia 1986 r. wahadłowcem Challenger startowała w kosmiczną misję nauczycielka, wybrana spośród 11 tys. kandydatek i kandydatów. Projekt Teacher in Space (Nauczyciel w kosmosie) był w NASA nowością. Po raz pierwszy członkiem załogi miał zostać zwykły człowiek, cywil. Sprawa była medialna, więc ludzie na całym świecie widywali w telewizorach Christę podczas treningu, w samolocie ponaddźwiękowym, w domu, w szkole. Trzymała w ręku model promu, to znowu kwiaty – od uczniów, sąsiadów, wiceprezydenta Busha... Nikt nie spodziewał się tego, co wydarzyło się w dniu startu. 28 stycznia 1986 r. Ameryka została zdruzgotana katastrofą wahadłowca Challenger: największą tragedią w historii podboju kosmosu. 

Start transmitowany na żywo

Misja Challengera miała numer STS-51-L. 28 stycznia z platformy startowej na przylądku Canaveral zwisały potężne sople. O 11.30, gdy temperatura się nie podniosła, inżynierowie z Centrum Kosmicznego ostrzegli kierownictwo NASA: jest zbyt zimno na start. Agencja, która już cztery razy odraczała strat Challengera, nie chciała robić tego po raz piąty. W prom stojący pionowo na platformie startowej wycelowane były kamery stacji telewizyjnych. Start miał być transmitowany na żywo, ze względu na udział nauczycielki Christy McAuliffe. Kontrolerzy dali więc zielone światło i o 11.38 rozległ się ryk trzech głównych i dwóch pomocniczych silników promu. Mała Caroline przycisnęła piąstki do uszu i zamknęła oczy. Tymczasem wahadłowiec ważący ponad 2 tys. ton i mający wysokość 50 m zaczął odrywać się od ziemi. 

CZYTAJ: SUPER HISTORIA: Test Trinity – początek ery atomu

Spadek mocy w prawym silniku

Przy prawym silniku pomocniczym pojawia się obłoczek ciemnego dymu. Nagrywają go kamery techniczne. Mija prawie minuta lotu, tłumy uczniów zgromadzonych wokół miejsca startu patrzą w niebo, gdzie w hałasującym statku kosmicznym wielkości wieżowca siedzi „kosmiczna nauczycielka”. W 58. sekundzie dowódca Dick Scobee zwiększa ciąg silników do maksimum. W 60. sekundzie komputery pokładowe wykrywają spadek mocy w prawym silniku. Promem zaczyna trząść. Specjaliści już wiedzą. Ale upływa jeszcze długie 13 sekund, zanim na niebie nad Florydą wykwitnie śnieżnobiały kwiat eksplozji. Wybuchają ponad 2 mln litrów ciekłego wodoru i tlenu z zewnętrznego zbiornika. Tymczasem podgląd z kabiny pokazuje, że nikt nie orientuje się w tragicznej sytuacji. Pilot Mike Smith był jedynym spośród siedmiu członków załogi, który zdążył krzyknąć tuż przed tym, jak prom zmienił się w kulę ognia. 

Challenger, trzylatek NASA

70 sekund po starcie eksploduje lewy silnik. Białe pióropusze dymu nad Atlantykiem to wybuchy odpalonych drogą radiową ładunków niszczących prawą rakietę promu, która wymknęła się spod kontroli i zaczęła zagrażać Florydzie. Challenger, trzylatek NASA, był najczęściej wykorzystywanym spośród floty promów kosmicznych. Lot STS-51L miał być jego 10. Po katastrofie żadna z gazet nie odważyła się opublikować zdjęć rozpaczającego Scotta i zdezorientowanej małej Caroline tulącej się do ojca. Któraś z gazet pokazała jednak zastygłych w bolesnym bezruchu rodziców Christy McAuliffe. Do wyjaśnienia przyczyn katastrofy powołano komisję. Wyszło na jaw, że NASA dopuściła się rażącego niedbalstwa. Przyjęto, bezpodstawnie, że prawdopodobieństwo wypadku wahadłowca jest jak jeden do stu tysięcy, dlatego ani Challenger, ani żaden inny, nie miał na wyposażeniu kapsuły ratunkowej. Astronauci misji Apollo mieli szanse wyjść cało nawet z wybuchu rakiety nośnej – mieli katapultowane fotele i spadochrony. Wahadłowce zamiast tego miały opinię bezpiecznych. 

ZOBACZ: SUPER HISTORIA: Albert Einstein w praktyce

Stanowczo za zimno na start

Dochodzenie wykazało, że Challenger wybuchł, ponieważ gumowa uszczelka pomiędzy prawym silnikiem pomocniczym a zewnętrznym zbiornikiem paliwa skurczyła się na zimnie i zapłonęła przez nieszczelność. Płomień przepalił dźwigar łączący silnik pomocniczy ze zbiornikiem zewnętrznym. A ten, niepodtrzymywany, runął na zbiornik, wyrywając w nim dziurę. Gdy zapłonęła mieszanka wodoru z tlenem – było po wszystkim. NASA wiedziała, że ma w wahadłowcach kurczliwe uszczelki. Wiedziała też, bo ostrzegł ją producent silników pomocniczych – firma Morton Thiokol – że było stanowczo za zimno na start. 

Tragiczne wejście w atmosferę

Po katastrofie Challengera wahadłowce uziemiono na blisko trzy lata. Poprawiano ich konstrukcję, ale kiedy misje ruszyły, starty wciąż przekładano z powodu usterek. Nawet 10 lat później aż w trzech promach odkryto pęknięcia przewodów doprowadzających ciekły wodór do silników. Ale Międzynarodowa Stacja Kosmiczna była w budowie, więc trzeba było latać. 16 stycznia 2003 r. wystartowała Columbia – najstarsza z floty promów, mająca 200 mln km na liczniku. W 82. sekundzie jej lotu kawałek pianki izolacyjnej oderwał się od zewnętrznego zbiornika i uderzył w lewe skrzydło z prędkością 700 km/h, zrywając pas żaroodpornych płytek. Po wykonaniu misji załoga Columbii wracała na Ziemię 2 lutego. Po wejściu w atmosferę przez odsłonięty fragment skrzydła wdarła się płonąca plazma. Kontakt z załogą został zerwany. Na ostatnim ujęciu z kamery widać było jej zaniepokojenie. Gdy plazma o temperaturze 1500 st. C zniszczyła skrzydło, prom rozpadł się na kawałki. Zginęło siedmioro astronautów. Tylu, ilu w katastrofie Challengera. 

Śmierć kosmonautów

  • 24 października 1960 r. na kosmodromie Bajkonur w Kazachstanie nastąpiła potężna eksplozja, która pozbawiła życia 126 ludzi. Niektóre szacunki mówią nawet o 200 ofiarach
  • Kosmonautę Walentina Bondarenko 23 marca 1961 r. spotkał straszliwy koniec w kabinie ciśnieniowej. Upuszczając nasiąknięty spirytusem wacik, spowodował zapłon, od którego zajął się jego kombinezon. Drzwi kabiny zdołano otworzyć dopiero po 20 min. Zdarzenie ukrywano do 1986 r.
  • To miała być pierwsza załogowa misja programu Apollo, start ustalono na luty 1967 r. 27 stycznia, podczas jednego z testów przedstartowych, w umieszczonym na wyrzutni module dowodzenia wybuchł pożar, a cała trzyosobowa załoga zginęła. Tragiczną śmierć ponieśli dowódca Pilot Virgil „Gus” Grissom, Senior Pilot Edward H. White i Pilot Roger B. Chaffee
  • 24 kwietnia 1967 r. w katastrofie pierwszego załogowego lotu statku Sojuz 1 zginął Władimir Komarow
  • W czerwcu 1971 r. w Sojuzie 11, na skutek rozhermetyzowania kabiny, zginęło trzech kosmonautów: dowódca Gieorgij Dobrowolski, badacz Wiktor Pacajew i inżynier pokładowy Władysław Wołkow. Sojuz 11 dotarł do stacji kosmicznej Salut 1. Niestety, podczas powrotu na Ziemię w kabinie kosmonautów doszło do gwałtownej dekompresji, w wyniku czego zmarli.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki

Nasi Partnerzy polecają