"Super Express": - Prof. Janusz Kurtyka mawiał ponoć, że "nigdy nie pojedzie do Rosji, bo już by stamtąd nie wrócił"...
Zuzanna Kurtyka: - Rzeczywiście pamiętam, że kilkakrotnie to powtarzał. Zawsze traktowałam to jako żart albo megalomanię. A okazało się ponurą przepowiednią...
- Gdzie 10 kwietnia dotarła do pani informacja o tym, że są problemy z samolotem prezydenta?
- Byłam w drodze na swoją konferencję naukową. Przejechałam kilka kilometrów i zadzwoniła do mnie moja mama. Powiedziała, że z samolotem jest problem, coś się pali... Zawróciłam do domu. W telewizji informowano już o tym, że wszyscy zginęli.
- Na początku pojawiła się informacja o trzech osobach, które mogły przeżyć...
- To była straszna sytuacja. Zapamiętam do końca życia ten cień nadziei, że może akurat wśród nich jest Janusz... I później potwierdzenie najgorszego.
- Kto poinformował panią o śmierci męża? Kancelaria premiera? Sejmu?
- Nikt się ze mną nie kontaktował.
- O wylocie do Moskwy dowiedziała się pani sama?
- Tak, przeczytałam informację w jednej ze stacji, zadzwoniłam do rządowego centrum z pytaniem, czy mogę lecieć. Było już dość późno, samolot startował o 15, a ja dowiedziałam się o tym dopiero o 10 rano. Musiałam jeszcze jakoś dotrzeć z Krakowa do Warszawy.
- Pani była w Smoleńsku jakiś czas po katastrofie...
- Byłam i widziałam, że do wraku każdy może podejść, że niszczeje na płycie lotniska, że wciąż można znaleźć jego fragmenty. Pod wpływem takich rzeczy różne dziwne myśli przychodzą do głowy. Z jednej strony jakiś skandaliczny bałagan. Opóźnione dotarcie straży pożarnej w dniu katastrofy. I z drugiej strony nagle w ciągu jednego dnia znajduje się w Smoleńsku ponad 90 identycznych trumien. Bez problemu! Choć w Krakowie, przy tak wielu zakładach pogrzebowych, byłby to kłopot! Nie dziwię się, że przy absurdach tego śledztwa tak wiele osób ma jak najgorsze podejrzenia. Do tego dochodzi nieodpowiednie traktowanie rodzin ofiar w tym śledztwie.
- Czujecie się bagatelizowani?
- Nie można z rodzinami ofiar rozmawiać przez media. Nie mogą dowiadywać się istotnych rzeczy po jakimś czasie z gazet i Internetu. Przecież my nie chcemy, by noszono nas na rękach czy zapraszano na wycieczki z panią prezydentową. Chcemy, by traktowano nas z szacunkiem, jak obywateli tego państwa.
- Uczestniczy pani w spotkaniach rodzin z przedstawicielami władz?
- Byłam na spotkaniach z prokuraturą. Nie jestem jednak w stanie rozmawiać z premierem Tuskiem. Skierowaliśmy do niego petycję w imieniu części rodzin, dotyczącą umiędzynarodowienia śledztwa. Odparł krótko, że nie widzi takiej potrzeby. To jedyne, o co chciałam go zapytać, bo o cóż więcej?
- Wierzy pani w wyjaśnienie tej katastrofy?
- Nie wierzę, żeby śledztwo zakończyło się sukcesem. Prawda wyjdzie kiedyś na jaw. Mam wewnętrzne przeczucie, że stanie się to jednak przypadkiem.
- W przypadku pogrzebu pani męża było zamieszanie, były niestosowne komentarze, wycofywanie się Kościoła z podjętej już decyzji o miejscu pochówku.
- To było szalenie przykre. Dostojewski pisał, że człowiek potyka się nie o góry, ale o kretowiska i ja nieustannie się o nie potykałam. - Koledzy męża z IPN wspominali, że wylot do Katynia był dla niego szczególnie istotny.
- Cała sprawa zbrodni katyńskiej. Dbał o publikacje na ten temat. Kiedy objął prezesurę w IPN, instytut wrócił do śledztwa w sprawie zbrodni. Ludzie z rodzin katyńskich bądź żołnierzy AK i WiN wiedzieli, że im pomoże, że się zaopiekuje. Janusz zdawał też sobie sprawę z tego, jak Rosja rozgrywa rząd i opozycję w Polsce w tej sprawie. Dziwne, że niektórzy nie zauważają tego nawet dziś... Zamanifestowanie, po której stronie jest w tej sprawie, było dla niego ważne.
Czytaj: Katastrofa w Smoleńsku: 6 tajemnic, których nikt nie wyjaśnił