Sojusz z lewicą może uratować rząd Platformy

2009-03-17 3:15

PO to marketingowa wydmuszka. Za bezradność wobec kryzysu zapłaci jej lider albo cała partia. Chyba że podejmą ryzyko... - uważa politolog dr Rafał Matyja

Platforma Obywatelska była politycznym hitem kończącej się właśnie epoki politycznej. Epoki, w której wzrost gospodarczy i otwarty europejski rynek pracy dawały Polakom możliwość bogacenia się i lekceważenia nieudolności polityków. Epoki, w której można było rządzić uśmiechami i dobrym wrażeniem. Kryzys zamknął tę możliwość na długo. Donald Tusk przegrał swój wyścig z czasem. Ostre skutki światowej zapaści dotrą do nas przed wyborami prezydenckimi.

PO nie tylko nie jest przygotowana na rządzenie w warunkach kryzysu. Ze względu na swój charakter marketingowej wydmuszki może dotkliwiej odczuć niezadowolenie Polaków. Dlaczego? To, co dotąd wygrała - wygrała wizerunkiem. To, co najbardziej ucierpi w warunkach kryzysu - to także wizerunek. Dlatego najbliższe miesiące pokażą, czy PO posiada coś więcej niż dobre samopoczucie i worek uśmiechów.

Przypomnijmy, iż Platforma Obywatelska powstała w 2001 r. jako znakomity pomysł marketingowy. Wykorzystała kompromitację AWS i wysokie poparcie dla prezydenckiej kandydatury Andrzeja Olechowskiego. Do wyborców prawicy trafiła dzięki Maciejowi Płażyńskiemu i politykom SKL. Potem dzięki aktywności Jana Rokity w komisji Rywina w 2003 r. zdyskontowała porażkę SLD. Na szczyty wyborczych sondaży zaprowadziły ją polityczne błędy rządzącego krajem PiS.

Dziś jej popularności nie sposób budować na błędach innych ugrupowań. Co więcej - rządzenie w nieustannym konflikcie z prezydentem także nie jest dobrą receptą na ciężkie czasy. Platforma powinna skupić się raczej na poprawie stosunków z opozycją, wpływać na łagodzenie napięcia na scenie politycznej. A to nie pozwala na utrzymywanie polityki wizerunkowej, opartej na "czarnym PR" wobec przeciwników.

Skoro nie można mówić, że "pod naszymi rządami jest świetnie", skoro nie da się toczyć nieustannej wojny z PiS i Lechem Kaczyńskim, trzeba mieć jakiś inny pomysł. Nawet nie na samo rządzenie. Trzeba mieć pomysł na polityczną tożsamość, na utrzymanie popularności mimo kłopotów, z jakimi borykać się będzie rząd. Te kłopoty dziś mają wymiar finansowy i gospodarczy. Jutro - staną się problemami społecznymi. Pojutrze - bez wątpienia nabiorą charakteru politycznego.

To, że dziś nie widać jeszcze silnych konkurentów, nie jest żadnym argumentem. Wyborcy PO, którzy nie odczuli jeszcze na własnej skórze kryzysu i skutków polityki rządu, nie mają żadnego powodu, by poważnie zastanawiać się nad swoją decyzją sprzed półtora roku. Większość z nich zapewne nie pójdzie do wyborów europejskich, a polityczny rachunek przeprowadzi dopiero w 2010 r. To zła wiadomość dla Tuska, bo większość ekonomistów właśnie wtedy spodziewa się najgłębszego kryzysu.

Stawka na tradycyjne "jakoś to będzie" może okazać się zgubna. Zwłaszcza że będzie głoszona przez speców od politycznego marketingu, pilnujących swojej przewodniej roli w otoczeniu premiera. Tymczasem wybór nie ma charakteru wizerunkowego, lecz polityczny. I jest to polityka brutalna w swoim "albo-albo". Nie można wybrać półśrodków, zawiesić decyzji, liczyć na szczęśliwy traf. Teza jest ostra - aby dać sobie radę z kryzysem, trzeba umieć zaryzykować. Trzeba wszystko postawić na jedną kartę.

Pierwszy wariant polityki Tuska może polegać na uratowaniu własnych perspektyw prezydenckich poprzez złożenie oferty zbudowania ponadpartyjnego rządu "fachowców" z jego inicjatywy, ale bez jego udziału. Gdyby udało mu się pozyskać poparcie lewicy, to nawet przy odmowie ze strony PiS mógłby zbudować sensowny pomysł na kampanię prezydencką. Mógłby startować jako kandydat szerokiej zgody narodowej przeciwko partyjnemu prezydentowi Kaczyńskiemu.

Ofiarą takiego rozwiązania byłaby rzecz jasna PO. Tusk traktuje jednak tę partię nie od dziś jako swoją własność. Może będzie przekonywał kolegów do tego, że jedyną szansą na zachowanie silnej pozycji PO jest jego sukces prezydencki, poprzedzony oddaniem steru rządów. Kaczyńskiemu udało się to dwa lata temu - przekonał PiS do uratowania skóry za cenę oddania władzy.

Drugi wariant zakłada rządzenie do upadłego i próbę zmagania się ze skutkami kryzysu. W tym wariancie Tusk zachowałby się jak Tadeusz Mazowiecki. Biorąc wszystkie winy na siebie, mógłby oddać pole innym kandydatom do fotela prezydenckiego. Przegrywając wybory prezydenckie - odszedłby i dał możliwość PO odzyskania pola pod innym kierownictwem. Pozostawanie na fotelu premiera lub szefa partii doprowadziłoby bowiem PO do stanu, w jakim znajduje się dziś PiS.

Bez ofiar się nie obędzie - za kryzys zapłaci albo Tusk, albo cała PO. Jeżeli Tusk nie podejmie żadnego ryzyka - przegra i pociągnie za sobą swoją partię. Rachunek za tę porażkę zapłacimy jednak - jak zwykle - wszyscy.

Jutro odpowiedź prof. Ireneusza Krzemińskiego

Rafał Matyja

Dr politologii, publicysta, autor hasła budowy IV RP, wykładowca w Wyższej Szkole Biznesu - National Louis University w Nowym Sączu

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki