Pan Julian dochodzi do siebie w Szpitalu im. św. Barbary w Sosnowcu. I to właśnie w patronce wszystkich górników upatruje ocalenia.
- Dziękuję Bogu i św. Barbarze, że żyję. Kabel mnie nie przygniótł, dostałem jedynie w tył głowy, upadłem, miałem nad sobą barierki ochronne... one nie pozwoliły mnie zmiażdżyć - mówi nam pan Julian, leżąc na szpitalnym łóżku.
>>> Kabel zmiażdżył trzech górników w kopalni Mysłowice-Wesoła
Tragedii nic nie zapowiadało. Julian Kwiatkowski wraz z trzema kolegami kładł w szybie kopalnianym kabel energetyczny. Wszystko wydarzyło się błyskawicznie. Nikt nawet nie zdążył krzyknąć. Zwały przewodu ważącego około 5 ton spadły na pracujących na tzw. głowicy windy górników.
- Nie było żadnego dźwięku, kabel się też nie osuwał... - opowiada dramatyczne chwile górnik. - Nagle dostałem w głowę. Nie straciłem jednak przytomności. Szybko zdałem sobie sprawę, że nie słyszę moich kolegów. Zacząłem ich wołać, ale nie odpowiadali...
Górnik czekał na ratunek kilka godzin. - Było mi przeraźliwie zimno. Strasznie się trząsłem. W końcu usłyszałem nadchodzącą pomoc.
Najpierw pojawili się jego koledzy ze zmiany, ale bez narzędzi niewiele mogli pomóc. Potem przyszli ratownicy. - Słyszałem, jak między sobą mówili, że jeden żyje, ale do głowy mi nie przyszło, że chodzi o mnie. Myślałem, że ocalał kolega Marcin. Był w miejscu, gdzie powinien być najbardziej bezpieczny z nas wszystkich - mówi górnik.
Po wydobyciu na powierzchnię Julian Kwiatkowski szybko trafił do szpitala. Tam przeszedł skomplikowaną operację. Czekają go zapewne kolejne. Jednak najważniejsze, że żyje. I nie traci ducha. - Mam nadzieję jak najszybciej wrócić do pełni zdrowia, do sportu... Uwielbiam się ruszać - stwierdza z uśmiechem.