"Super Express": - W polskim życiu publicznym coraz większą rolę odgrywają tzw. spin doctorzy. Czy faktycznie nasza polityka nie może bez nich istnieć?
Wiesław Gałązka: - Posłużę się przykładem amerykańskim. Pojęcie spin doctor zrodziło się w czasie, gdy w Białym Domu zasiadał Ronald Reagan. Pojawili się tam wówczas ludzie pełniący funkcję konsultantów politycznych, noszący specyficzne torby, podobne do toreb lekarskich. Jednym ze znaczeń angielskiego słowa "spin" jest omotać, owijać i dlatego też przyjęło się, że spin doktorzy to spece od owijania pewnych spraw w przysłowiową bawełnę. Reagan wiedział, że dobrym aktorem - a taka umiejętność w polityce jest bardzo przydatna - można być tylko wtedy, kiedy ma się dobrego reżysera, zna swoją rolę, wie, czego od nas oczekuje publika. Gdy inni politycy zorientowali się, że tego typu doradcy są potrzebni, również zaczęli korzystać z ich pomocy.
- Jaka jest różnica między zachodnim a polskim spin doctorem?
- Na Zachodzie są to ludzie bardzo profesjonalni. W naszym kraju niestety w dalszym ciągu tak nie jest, a nierzadko postępowanie polskich spin doctorów motywują emocje. W Polsce osoby te wywodzą się najczęściej z tego samego środowiska partyjnego co ich pracodawca. Sytuacja, w której w danym ugrupowaniu politycznym ufa się tylko swoim, świadczy o totalnym zamknięciu, zasklepieniu. To fatalna praktyka, szczególnie jeśli partia kieruje się zasadą: mierny, bierny, ale wierny. Prowadzi ona do tego, że często mierni doradcy, sami zaangażowani politycznie, nie ośmielają się zwracać uwagi swoim zwierzchnikom, gdy ci popełniają gafy. Błędem jest zatem, jeśli taka osoba patrzy na swojego lidera tylko i wyłącznie przez pryzmat własnej kariery.
- Skoro specjaliści od wizerunku nie powinni być uwikłani politycznie, jacy powinni być?
- Nie będąc zaangażowanymi politycznie, powinni być oczywiście przychylni polityce człowieka, dla którego pracują. W Polsce przyjął się paskudny zwyczaj nazywania niezasłużenie mianem spin doctorów osób, które są oficjalnymi doradcami. W ten sposób dochodzi do paradoksalnych sytuacji, kiedy gazety piszą np., że to Michał Kamiński i Adam Bielan będą pracowali nad nowym wizerunkiem prezydenta, ponieważ stary wizerunek był kiepski. Wszem i wobec ogłasza się, że stworzony zostanie nowy obraz głowy państwa i wszelkie myśli, pomysły i zachowania prezydenta nie są jego naturalnymi, tylko wywodzą się od jego spin doctorów.
- Czyli taka osoba musi pozostawać w cieniu swego mocodawcy, tak jak rozwiązuje się to w Stanach Zjednoczonych?
- Doradcy zewnętrzni mają tę przewagę nad ludźmi bezpośrednio pracującymi przy politykach, że mogą obiektywnie i beznamiętnie mówić, by szef postąpił w określony sposób, wskazując, co buduje jego popularność, a co mu szkodzi. Oczywiście bywa tak, że dygnitarz partyjny, prezydent czy premier może być zirytowany takimi radami i odmawiać dostosowania się do nich. Z reguły jednak bezwzględnie słuchają się swoich doradców.
- Dlaczego nasi politycy nie są w stanie tej prostej prawdy zrozumieć?
- Niestety, nasi politycy są pyszni, zarozumiali, uważają, że zjedli wszystkie rozumy i doradcę traktują jak człowieka, który tylko ma im podpowiadać, jak zrobić w konia politycznych oponentów. A przecież doradca to w pewnym sensie terapeuta, gdyż pomaga w ewolucji osobowości, a nie wyłącznie w udawaniu, a już na pewno nie opowiada o swoim udziale w tym udawaniu.
- W takim razie może spór między prezydentem a premierem to w praktyce spór między ich kancelariami? Może całą tę wojnę rozpętali nieudolni doradcy?
- Uważam, że to nie tylko kwestia doradców, ale całego otoczenia obu polityków. Każdy z pracowników Kancelarii Premiera przebiera tylko nogami, by w przyszłości razem ze swoim pryncypałem pojawić się w dużym pałacu i chętnie widzi się w roli przyszłego ministra prezydenckiego, mając z góry upatrzony jakiś stołek dla siebie. Z kolei wokół prezydenta znajdują się ludzie, którzy boją się o własną pozycję i przyszłość, gdyż - jak pokazują sondaże - wielu polskich pracodawców nie chce mieć nic wspólnego z byłymi politykami, uważając ich za ludzi zdemoralizowanych. Jestem przekonany, że to właśnie oni zaogniają spór między prezydentem i premierem. Prosty przykład: walka o samolot dla Lecha Kaczyńskiego, którym miał on lecieć na szczyt do Brukseli, i zachowanie ministra Arabskiego, które było po prostu żenujące. Otoczenie prezydenta z kolei dolewało tylko oliwy do ognia.
- Czyli gdyby nie doradcy, nie byłoby tak ostrego kryzysu kompetencyjnego?
- Mimo że postępowanie prezydenta w dużej mierze inspirowane jest przez jego brata, a w działaniach premiera duże znaczenie odgrywają jego ambicje prezydenckie, to wydaje mi się, że są oni w stanie dojść do porozumienia.
- Co w takim razie powinni zrobić premier i prezydent: poszukać sobie lepszych doradców, najlepiej spoza polityki?
- Nie wierzę, że taka opcja w polskiej polityce kiedykolwiek weszłaby w życie. Polityka różni się zasadniczo od każdego innego zajęcia i trudno żądać, by ktoś z otoczenia premiera czy prezydenta, kto palnął głupstwo, został natychmiast zwolniony. Gdyby tak się działo, w krótkim czasie opustoszałyby oba gabinety. O ile otoczenie premiera z założenia jest stricte polityczne, gdyż rząd to przedstawicielstwo partii, której daliśmy zaufanie, o tyle otoczenie prezydenta to urzędnicy, którzy nie muszą być kojarzeni z polityką, mają tylko wykonywać swoje obowiązki. Dlatego tych doradców, którzy plotąc bzdury stawiają prezydenta w idiotycznym położeniu, jak np. minister Kownacki, powinno się natychmiast zwolnić. Tylko kogo wtedy prezydent zatrudni na jego miejsce, skoro co chwila pozbywa się kogoś z grona znajomych?
Wiesław Gałązka
Specjalista od PR, publicysta, nauczyciel akademicki. Ma 55 lat