Na ślad przelewów prokuratorzy trafili, analizując rachunki AG. Jak informuje Gazeta.pl, choć za kierowanie parabankiem małżeństwo pobierało stosunkowo niewielkie pensje (nieoficjalnie mówi się o kilkunastu tysiącach złotych miesięcznie), to już na umowy-zlecenia oraz o dzieło wypłacali sobie grube miliony! Pierwsze przelewy ruszyły zaledwie po kilkunastu miesiącach działalności firmy.
W 2010 r. Marcin P. wypłacił sobie w ten sposób 4,2 mln zł, jego żona 3,3 mln zł. Natomiast w 2011 obydwoje wypłacili sobie po ponad 9,7 mln zł! Sęk jednak w tym, że śledczy nie do końca wiedzą, co się stało z tymi pieniędzmi. - Szukamy. Nic więcej nie mogę powiedzieć ze względu na dobro śledztwa - mówi Krzysztof Kopania, rzecznik łódzkiej prokuratury, która prowadzi śledztwo w tej sprawie. I jak wyjaśnia, taka sytuacja była możliwa m.in. przez fakt, że w parabanku nie funkcjonowała księgowość. - Pierwsza księgowa została zatrudniona w Amber Gold w grudniu 2011 roku, ale wykonywała zadania dla spółek z grupy OLT. Kolejna pojawiła się dopiero w lipcu 2012 r. tuż przed wybuchem afery - zdradza Kopania.
Przypomnijmy, że Marcin i Katarzyna P. prowadzili iście królewskie życie. Posiadali luksusowe apartamenty w najbardziej prestiżowych dzielnicach Gdańska. Para kupiła też znajdujący się kilkanaście kilometrów pod miastem kompleks pałacowy w Rusocinie. Poruszali się luksusowym BMW serii 7 wartym około 380 tys. zł. Nie szczędzili pieniędzy, by rozsławić szyld Amber Gold, sowicie sponsorując remonty kościołów czy produkcje filmowe. Sporą część ich majątku śledczy zabezpieczyli na poczet przyszłych kar i grzywien. Upadek parabanku dotknął ponad 10 tys. osób, długi firmy szacowne są na 700 mln zł. Teraz Marcinowi P. grozi nawet do 15 lat więzienia, natomiast jego żonie Katarzynie do 3 lat wiezienia.