Poznajcie Staszka. Dzikie wrzaski, przekleństwa, łomot rozwalanych mebli - wszyscy w Suchożebrach znali go z podobnych burd. Wszczynał je tak często, aż popadł w rutynę. W środę zachował się jednak nieszablonowo. Po kłótni z małżonką postanowił ukryć się na dachu. Myli się ten, kto myśli, że był to ruch nieprzemyślany. Stanisław uprzednio zaopatrzył się w papierosy, zaparzył też gorącej herbaty. Po chwili ze szklanką niczym brytyjski lord siedział na dachu, wpatrując się w gwiazdy. Była godzina 22.30, gdy jego medytację przerwała policja.
- Stachu, złaź! - krzyczała rodzina, a on ze stoickim spokojem ignorował wezwania. Policjanci zadzwonili po mediatorów, bo krewki mężczyzna zapowiedział, że skoczy, gdy ktoś mu będzie przeszkadzał. Straż pożarna też nic nie wskórała. Na każdą próbę ściągnięcia go z dachu, z góry padała groźba: - Nie podchodzić, bo skoczę!
Staszek patrzył z góry na zamieszanie, palił papierosy i popijał herbatę. Gdy mu się nudziło, spacerował między kominami, przyprawiając rodzinę o dreszcze. - Niech pan nie robi wstydu rodzinie - namawiali negocjatorzy, ale on był niewzruszony. Mijały godziny. Nazajutrz gdy w południe w kościele bił dzwon na Anioł Pański, Staszek przeżegnał się z poważną miną, ale z dachu schodzić nie zamierzał. Nawet policyjny podstęp, by wszyscy wynieśli się spod dachu, nie poskutkował - on ciągle tkwił na posterunku. - To bardzo uparty człowiek - powiedziała sąsiadka.
Oj, to prawda! Stanisław dał się namówić do zejścia dopiero o 20.00. I chyba tylko dlatego, że skończyła mu się herbata.