Operacje archiwizowania i ukrywania dzieł sztuki miały swoich bohaterów – mądrych, dzielnych, pracowitych. Dzięki nim przeczekały wojnę. Cała sztuka polegała na zakamuflowaniu bezcennego obrazu, rzeźby, starodruku w miejscu, którego nikt, łącznie ze sturmbannführerami by się nie domyślił. Możliwości było wiele. Wszystko zależało od wymiaru dzieła. Z niektórymi było ciężko, ale dzięki przepastnym podziemiom kościołów i przychylności proboszczów, którzy z otwartymi ramionami przyjmowali bezcenne sztychy i średniowieczne precjoza, wiele pokątnych przedsięwzięć się powiodło.
Lato 1939 roku
Lato 1939 r. było nie tylko gorące, ale i gorączkowe. Na ścianie stołecznej Zachęty jak okiem sięgnąć rozciągała się „Bitwa pod Grunwaldem” Matejki, w Bazylice Mariackiej ołtarz Wita Stwosza piął się pod sufit niczym gigantyczny bluszcz, w galeriach wisiały znudzone arcydzieła w złoconych ramach. Tymczasem swoje skarby skrywała cała nienazistowska Europa, spiesząc się niebywale. Trzeba więc było i u nas ukryć, co się da. Przez ogromne zaangażowanie kościołów, które otwierały dla spakowanych dzieł sztuki swoje podpiwniczenia, niemal całą historię ukrywania naszych skarbów przed grabieżą można nazwać „opowieściami z krypty”. Nie było niemal bazyliki, archikatedry, katedry, kolegiaty, kościoła parafialnego, farnego, filialnego i klasztornego, który nie skrywałby w swoich lochach bezcennego dzieła w skrzyni dla suchości wypełnionej trocinami. W lipcu i sierpniu 1939 r., a więc minuty przed tragedią, kilkudziesięciu naukowców, księży i strażaków siłowało się w przyjemnym kościelnym chłodku Kościoła Mariackiego z ołtarzem-gigantem. Ołtarz Wita Stwosza, prawdziwą Godzillę średniowiecznego snycerstwa i rzeźbiarstwa, trzeba było rozmontować na kawałki i jeszcze wszystko zarchiwizować, zapisać, żeby można go było rozpoznać po ponownym montażu. Miejsce było świątobliwe, ale praca piekielna. Nieruszany przez 450 lat najcenniejszy zabytek Krakowa stawiał opór. Mimo to został rozebrany na ponad dwa tysiące elementów i zapakowany w ponumerowane skrzynie. Duże figury, nie do rozmontowania, mierzące po 13 metrów wysokości, załadowano na barki i spławiono Wisłą do ukrycia w katedrze w Sandomierzu. Resztę poutykano w schowkach i kryjówkach, m.in. w grobowcu znajdującym się w prezbiterium kościoła Mariackiego. Wydawało się, że Niemcy nie będą myszkować pośród zmurszałych trumien biskupów, ale niesłusznie. Naziści znaleźli i złożyli całość do października i już miesiąc po wybuchu wojny ołtarz autorstwa ich przodka z późnego gotyku jechał na zachód. Na jakiś czas, bo potem wrócił do Polski.
CZYTAJ TAKŻE: SUPER HISTORIA: Polska samotna w obliczu Wojny
Tymczasem w Warszawie
Tymczasem w Warszawie, w świeżo zbudowanym gmachu Muzeum Narodowego, gotowało się od świtu do nocy. Było co pakować, momentami brakowało nawet makulatury do zawijania precjozów, obrazów, płócien, rzeźb i ciekawych zdobyczy z Egiptu. Tak więc jeszcze bardziej owijano mumie, pakowano do pudeł malarskie i rysownicze tuby z płótnami i rysunkami. Kustosze zrobili listę najważniejszych ich zdaniem obiektów, które należało ukryć najpierw. Po debatach i kłótniach zdecydowano, że dobra muzealne zostaną schowane w muzeum, tyle, że w jego podziemiach. W tym celu wymurowano tam schrony kryte zbrojonym betonem, umieszczono w nich skrzynie, pudła i różnokształtne pakunki, zamknięto na cztery spusty i zamaskowano gruzem. Na wszystkim położono chodniki z desek, dla niepoznaki, że niby nic nie ma pod ziemią. Do bunkrów MN trafiły także eksponaty z Zamku Królewskiego oraz szczególnie cenne obiekty z kolekcji prywatnych i warszawskich świątyń. „Tajny ośrodek opieki nad kulturą”, jak nazywano muzeum, nie okazał się najsubtelniej pomyślaną skrytką. Niemcy, widząc deski, zajrzeli pod spód, pogrzebali w gruzie i już byli w domu. Zrabowali większość wybitnych dzieł sztuki, ale detalami architektonicznymi z zamku królewskiego pogardzili. Wiele się więc uchowało i po wojnie wróciło do odbudowanego zamku. „Bitwę pod Grunwaldem” zaczęto ukrywać dopiero pierwszego dnia wojny. Rezydujące w Zachęcie dzieło, obiekt kpin modernistów, nawinięto na szpulę wysokości 4 m i umieszczono w skrzyni. Platforma konna, którą transportowano ważący 1500 kg ładunek do Muzeum Lubelskiego, cudem ocalała, razem z obrazem. W 1941 r., kiedy grunt pod kryjówką zaczął się palić, postanowiono ukryć obraz w stodole, to jest tam, gdzie trudno się będzie domyślić. „Bitwa”, przetransportowana na furmance, przetrwała. Podobnie jak wiele innych dzieł poutykanych pod słomą po stodołach.
Wojna już wisiała
Wojna już wisiała w powietrzu niczym bombowiec, kiedy Józef Krzywda-Polkowski, architekt, zaprezentował komitetowi obrony Wawelu zaprojektowane przez siebie i zrobione na zamówienie schowki. Były to cylindryczne futerały i kilkadziesiąt żelaznych skrzyń. Miało do nich trafić arcydzieło za arcydziełem, skarb za skarbem. Trafiły więc m.in. manuskrypty Chopina i arrasy Zygmunta Augusta, miecz koronacyjny polskich królów i temu podobne świętości polskości. Pakowanie obiektów się przedłużało, i kiedy wreszcie wszystko było gotowe do opuszczenia Krakowa, nie było go jak opuścić. Pociągi nie kursowały, dworce były w ruinie. Działała tylko Wisłą… Skarby ostatecznie popłynęły galarem (statek rzeczny) do Sandomierza. Arrasy pokonały trasę do Zamościa statkiem i furmankami, a pół Europy i Atlantyk – czym się dało. Trafiły do Kanady. „Niczego mi proszę pana tak nie żal jak porcelany” pisał Czesław Miłosz. Porcelana, zwłaszcza ta, która dostąpiła arystokratycznych stołów, była trudna w przewożeniu, ponieważ się tłukła. W Wilanowie było mnóstwo drobiazgów. Poza obrazami były srebra i zastawy stołowe, ogromna kolekcja mebli i przede wszystkim – biblioteka. Maria Beata Branicka, która kierowała ewakuacją, nie wypuściła z pałacu kilku bezcennych kolekcji. Zamurowano je w pałacowych piwnicach tak sprytnie, że nie do rozpoznania były mury nowe na tle murów starych.
Ślady po obrazach
Ślady po obrazach ukrywano pod dziełami, które wyszły spod poślednich pędzli. Wkrótce zawisły one na gwoździach po ukrytych van Eyckach, Dürerach, Botticellich, Rafaelach i Rubensach. Ta marna sztuczka natchnęła faszystów do przetrząśnięcia piwnic. Zamurowane skrytki wykryto po „pustym” odgłosie.
Bezcenna biblia
Nie odkryto za to Biblii Gutenberga, którą ksiądz Antoni Liedtke, historyk Kościoła i sztuki sakralnej, wysłał z Pelplina w ratunkową tułaczkę. Długo zastanawiał się, jak zakamuflować przedmiot mający gabaryty cennej księgi. Ale czas naglił, więc ostatecznie po prostu włożył ją do swojej zdezelowanej walizki i bryczką zawiózł do Banku Gospodarstwa Krajowego, w którego skarbcu zdeponował ją do czasu wywiezienia przez Rumunię do Paryża. Stąd Biblia popłynęła „Chorzowem” do Anglii, a potem „Batorym” do Kanady, razem z wawelskimi arrasami. Wojna zniszczyła setki tysięcy naszych dzieł sztuki. Ale wiele też przetrwało dzięki zapobiegliwości ludzi, którzy je ratowali. Przetrwały zadołowane za chałupą, przykryte słomą, zamurowane w lochach, zdeponowane w kryptach i stodołach. Niektórych do dzisiaj nie odnaleziono, z powodu nieprzetrwania tych, którzy je ukrywali.