Pierwsze "teatry" szły ze studia na żywo, bez rejestracji. Z pionierskiego przedstawienia "Okno w lesie" w reżyserii Józefa Słotwińskiego pozostały tylko zdjęcia. Była to rzecz o partyzantach, a aktorzy strzelali z korkowców. Spikerzy, dziewczęca i miła Edyta Wojtczak, "czytająca z głowy" Krystyna Loska i dowcipny Jan Suzin, byli traktowani przez tele-widzów jak codzienni goście. Nienagannie ubrani, zawsze taktowni. Powtarzali swoje codzienne "Dzień dobry, państwu" i niezmiennie życzyli dobrego odbioru. A z tym bywało różnie.
Plansze i usterki
Z braku odpowiednich technologii telewizję robiono na podobnej zasadzie jak przedmioty, które na antenie młodzieżowej telewizji wykonywał kultowy majsterkowicz Adam Słodowy. Na zakończenie programów pokazywano plansze, drżące w czyichś drżących rękach. Napis "Przepraszamy za usterki", pojawiający się przy każdej technicznej wpadce, sugerował, że ci, którzy nadają, dobrze wiedzą, że na ekranach nie wszystko przebiega gładko. Dzięki temu wzrastało poczucie, że ludzie z telewizji naprawdę goszczą w domach widzów. Zdarzało się, że na zakończenie programu telewidzowie mówili prowadzącym: "Dobranoc". Starali się też taktownie nie wyłączać kogoś, kto jeszcze nie skończył.
Przedmiot pożądania
W najstarszym telewizorze produkowanym w Polsce - Wiśle, aż trzy pokrętła służyły do ustawiania jakości obrazu. Ekran miał wymiary 18 x 24 cm. Ledwie można było na nim odróżnić tańczącą Łowiczankę od zamku w Malborku. Mimo to telewizor był szczytem marzeń. Wisła, produkowana na radzieckiej licencji, powstawała w Warszawskich Zakładach Telewizyjnych. Partia nie od razu dostrzegła propagandowe możliwości tkwiące w szklanym okienku. W końcu jednak zorientowano się, że własny telewizor jest marzeniem większości Polaków, a konsumując marzenie, łatwo przełykać truciznę. Postanowiono więc postawić na odbiornik produkowany na dużą skalę. Tak narodził się Belweder - kosztujący pod koniec lat 50. pięć pensji. Obywatel, który miał u siebie tak kosztowny drobiazg, był wyręczany przez sąsiadów w uciążliwych czynnościach po to, by w ramach rewanżu można było wpaść do niego z własnym krzesłem i zasiąść przed ekranem "domowego kina". Największa taka telewizyjna domówka odbyła się nocą z 21 na 22 lipca 1969 roku. Polacy na krzesłach przyniesionych do bogatszych sąsiadów dołączyli do ponad 600 milionów ludzi śledzących pierwsze kroki człowieka na Księżycu. Towarzysz Gomułka, jedyny pierwszy sekretarz bloku wschodniego, który zgodził się na transmisję, miał nadzieję przekonać naród, że w niebie nie ma Boga. Plan się nie powiódł. Nieufna część polskiego społeczeństwa uznała, że na czymś takim jak rakieta nie da się dolecieć na Księżyc. I poszło w Polskę, że "telewizja kłamie".