Sześciokołowy mercedes z wyprężonym wodzem stojącym na przednim siedzeniu i wyciągającym rękę w nazistowskim geście minął zasadzkę, skręcił w Aleje Jerozolimskie i zniknął z oczu zamachowców. Wszystko przepadło. Historia, którą można było zmienić, potoczyła się dalej.
Warszawiacy, jeszcze w szoku po przebiegu wypadków wojennych, patrzyli w milczeniu, jak mały człowieczek, ledwie wystający z wielkiej limuzyny, zwiastuje koszmar okupacji. W tym czasie Leni Riefenstahl, ulubiona artystka Hitlera, miała już gotowy, nakręcony w Alejach kolejny propagandowy film.
To nie była akcja kilku desperatów pragnących ocalić Polskę, a może i świat. Przygotowaniem warszawskiego zamachu na Hitlera, z użyciem 500 kg uzbrojonego trotylu, zajmowali się specjaliści - wojskowi saperzy najwyższej klasy. Plan był precyzyjny, akcję wspierano z najwyższego szczebla ówczesnej konspiracji.
Zobacz: Premierze! Przestań zabijać nasze dzieci. Dramatyczny apel rodziców dzieci niepełnosprawnych
Mimo to coś poszło nie tak. Hitler przejechał ustaloną trasę, po czym bez przeszkód odleciał z Okęcia do Berlina. Następnego dnia w Reichstagu skutecznie apelował do rozsądku zachodnich mocarstw, aby nie broniły "Polski traktatu wersalskiego". "Kosztem Niemców oraz Rosjan, bez uwzględnienia jakichkolwiek realiów historycznych, geograficznych i ekonomicznych, zbudowano państwo, które nie miało najmniejszego prawa istnieć!" - grzmiał dyktator, którego ocalił przypadek. 31 października 1939 r. Wiaczesław Mołotow w Radzie Najwyższej cieszył się z pokonania "pokracznego bękarta traktatu wersalskiego". A tak niewiele brakowało, by ubolewał nad zgładzeniem przywódcy bratniego niemieckiego narodu.
Z godnie z planem Hitler miał zginąć w wybuchu na rogu Alej Jerozolimskich, przy dzisiejszym rondzie De Gaulle'a. Wtedy, w 1939 r., to było zwyczajne skrzyżowanie. Materiały wybuchowe, dwa razy po 250 kg trotylu wzmocnione pociskami, były ukryte w dwóch wykopach. Druty uzbrojenia biegły pod jezdnią do ruin budynku kolejowego, czyli do miejsca, na którym po wojnie zbudowano Dom Partii. Tu miał być odpalony lont. Ładunek zniszczyłby doszczętnie wszystko w promieniu 30 m.
Kto stał za spiskiem
Rozkaz zorganizowania zamachu na Hitlera realizował Franciszek Niepokólczycki, dowódca 60. batalionu saperów Armii "Modlin", współpracownik generała Michała Tokarzewskiego-Karaszewicza. Jednak bohater podziemia do śmierci w 1974 r. zaprzeczał, by brał udział w wypadkach z października 1939 r. Technicznie operację przygotowali żołnierze i oficerowie z 60. Batalionu Saperów Armii Modlin.
Porucznik Franciszek Unter-berger i kapitan Edward Brud-nicki zakładali dwa ogromne ładunki, po 250 kg każdy, po obu stronach skrzyżowania Alej Jerozolimskich z Nowym Światem, pod pretekstem rozbiórki barykad. Trotyl spoczął w dołach, przysypany piaskiem i przykryty deskami. Wcześniej konnym zaprzęgiem przetransportował go przez bombardowaną przez Niemców stolicę por. Dominik Żelazko, oskarżony o dezercję spod Mławy. Heroiczny czyn dostarczenia trotylu z magazynu przy ul. Burakowskiej do kwater przy ul. Książęcej miał zmazać jego domniemaną winę. Wykonawca "zadania życia" wspominał, jak z kilkunastoma żołnierzami eskortowali konny transport ładunku pod silnym ostrzałem artylerii, nieustannie powtarzając "Pod Twoją obronę". Gdyby trotyl wybuchł zgodnie z planem, zapewne byłby to kolejny "cud nad Wisłą", a rozmodlenie żołnierzy stałoby się pretekstem do wskazywania na Bożą opatrzność. Pech chciał, że kilka dni później, kiedy największy zbrodniarz w dziejach mijał w mercedesie zabójcze gniazda trotylu, opatrzność nie dopisała.
Rondo De Gaulle'a zamiast leja Hitlera
Historycy wskazują na różne możliwe przyczyny, dla których przygotowane bomby trotylowe nie zmiotły Hitlera z powierzchni ziemi. Niektórzy twierdzą, że nie zdążono przygotować instalacji odpalającej. Zgodnie z wersją gen. Tokarzewskiego osoby, które miały dać sygnał, nie rozpoznały Hitlera, a konspiratorów z innych posterunków usunęło gestapo przepędzające gapiów. Z kolei mjr Niepokólczycki, składając raport przed Służbą Zwycięstwu Polski, tłumaczył porażkę zmianą trasy przejazdu kanclerza, co mijało się z prawdą. Hitler nie ominął zasadzki.
Pierwszy informator miał przekazać sygnał do kolejnych przy placu Trzech Krzyży oraz człowiekowi czekającemu na rogu Café Clubu. Ten z kolei miał dać znać ekipie z podziemia budynku i sprzed Gastronomii. Informacja miała w końcu dotrzeć do łącznika z ruin gmachu dyrekcji kolei. Ten miał strzelić, dając znak do odpalenia ładunków. Sporo ogniw, mało czasu. Ktoś zawalił. Niemal humorystyczne uzasadnienie porażki podał generał Tokarzewski, który stwierdził, że "defilada zaskoczyła zamachowców". W każdym razie strzał - sygnał nie padł. Hitler bez przeszkód pojechał na plac Piłsudskiego i stamtąd na Okęcie. Nawet nie zjadł obiadu. Podobno w Warszawie czuł się nieswojo.