Trwał pierwszomajowy pochód 1960 roku. Władysław Gomułka, u władzy od czterech lat, miał wrażenie, że przysnął w trakcie imprezy. W czasie tej drzemki miało mu się przyśnić, że pod trybuną honorową, między kolumnami maszerujących uśmiechniętych ludzi pracy, przejechało wściekle czerwone dwuosobowe auto, jakby rodem z amerykańskiego filmu. Co za koszmar, pomyślał szef Komitetu Centralnego partii, ale mara nie znikała. W FSO naprawdę skonstruowano samochód o nowoczesnej linii, wyglądający na tle przaśnej polskiej rzeczywistości jak okrutny żart reakcji. Więcej, jak skrzyżowanie sportowego chevroleta corvette z ferrari 250 GT! Gomułka dostał szału. Długo i rytmicznie walił pięścią w biurko, wykrzykując do towarzyszy, że skandalicznie wyglądające auto musi zniknąć oraz że prędzej mu goździk wyrośnie niż na polskie szosy wyjedzie to coś, co nie pasuje ani do robotnika, ani do chłoporobotnika, ani w ogóle do nikogo!!!
O towarzyszu Wiesławie już wcześniej chodziły słuchy, że ze wszystkiego, co jeździ, najbardziej ceni autobusy, złośliwi twierdzili nawet, że furmanki. Gomułka ledwie przywykł do dużo bardziej "po ludowemu" wyglądających syren 101 produkowanych seryjnie, a tu taki cios. Ten rozwój, idący wyraźnie w dekadenckim kierunku jakiegoś europejskiego wzornictwa, jakiegoś designu, należało powstrzymać. I powstrzymano...