Ale jest jeszcze jedna rana - ta, która nigdy się nie zabliźni. - Nigdy nie wybaczę synowi, że podniósł na mnie rękę. Wyrzekam się ciebie, Marcinie - mówi smutno ojciec.
Jan Mosakowski leży samotnie na oddziale kardiochirurgii w bydgoskim (Kujawsko-Pomorskie) szpitalu uniwersyteckim i w myślach robi rachunek sumienia. - Gdzie zawiodłem, czy go źle wychowywałem, przecież dawałem mu wszystko, co tylko chciał, dlaczego mój własny syn chciał mnie zabić? - te pytania nie pozwalają mu spać.
Zresztą nie chce zmrużyć oka, bo wtedy we śnie nawiedzają go koszmary. Znów widzi syna, który staje w drzwiach wejściowych do jego mieszkania i z dziwnym błyskiem w oku krzyczy: "Daj mi na papierosy!". Pan Jan odmówił. Chciał, by syn zajął się wreszcie jakąś porządną pracą i by zarabiał na siebie. Wtedy Marcin wpadł w dziki szał, który zupełnie odebrał mu rozum. Zaczął okładać ojca pięściami, a gdy ten upadł, chwycił za kuchenny nóż. Blisko dwudziestocentymetrowe ostrze wśliznęło się w ciało pana Jana jak w masło. Uderzyło w serce. Zawzięty w swym nienawistnym szale syn próbował zadać kolejne ciosy, ale chyba sam Bóg zlitował się nad losem ciężko rannego ojca. I stał się cud - nóż zaklinował się między żebrami Jana Mosakowskiego.
- Wbił mi go w serce. Nie mógł go wyciągnąć. Tylko tyle z tego pamiętam - wspomina mężczyzna, który zaraz potem stracił przytomność. W ostatniej chwili trafił na stół operacyjny, kilka minut później już by nie żył. A to dzięki sąsiadce, która słysząc awanturę, wezwała policję.
Wyrodny syn został natychmiast zatrzymany. - Marcinowi M. został postawiony zarzut usiłowania morderstwa. Kodeks karny przewiduje za to przestępstwo karę dożywotniego pozbawienia wolności - mówi komisarz Maciej Daszkiewicz (37 l.), rzecznik prasowy Komendy Miejskiej Policji w Bydgoszczy.
Gdy policjanci doprowadzali Marcina M. do sądu, ten nie zapytał się nawet, jak się czuje jego ojciec. Bo w ogóle nie był zainteresowany, czy jego ojciec żyje. Na twarzy miał bezczelny uśmiech.