Martyna Dryl (21 l.) źle się poczuła, zasłabła i trafiła do Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Białymstoku. Tam, mimo wysiłków lekarzy, zmarła. Przyczyna? Gwałtowne zatrzymanie akcji serca. Zgodnie ze szpitalną procedurą jej ciało powinno trafić do prosektorium. Rodzice 21-latki byli przekonani, że tak się właśnie stało, bo taką informację otrzymali ze szpitala. Zajęli się przygotowaniem pogrzebu, uzgodnili termin, kupili sukienkę i trumnę dla córki.
Gdy dwa dni później po ciało Martyny zgłosili się do prosektorium pracownicy zakładu pogrzebowego, okazało się, że zwłoki trafiły tam zaledwie parę chwil przed nimi - były już sine, w stanie rozkładu. Co się z nimi działo wcześniej?
- Córka na pewno nie trafiła do chłodni. Jej ciało wyglądało strasznie. Nie mogliśmy jej z żoną godnie pożegnać, przytulić czy otworzyć trumny podczas pogrzebu - opowiada wzburzony Adam Dryl (48 l.). - Nie mam do nikogo żalu, że córka zmarła, bo lekarze robili, co mogli. Ale tego, że po śmierci przetrzymywano ją w nieludzkich warunkach, nie daruję - dodaje mężczyzna, przekonany, że w szpitalu doszło do profanacji zwłok jego córki.
Zgubili ciało zmarłej, ale nie sprofanowali?
Dyrekcja szpitala przyznaje, że doszło do zaniedbania, ale nie do profanacji. - To był ludzki błąd, a osoba, która go popełniła, już została ukarana. Pracuje tu 1000 osób, leczymy 30 tys. osób rocznie, a taka sytuacja zdarzyła się po raz pierwszy. Bardzo za nią przepraszam - mówi Urszula Łapińska (50 l.), dyrektorka szpitala.
Sprawę bada prokuratura.
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail
Czytaj: Grób Jaruzelskiego pilnie strzeżony! Generała pilnują na Powązkach dzień i noc