Zaraz po studiach wraz z moim 3-letnim Pawełkiem, na zaproszenie siostry, wyjechałam na pół roku do Australii. Naprawdę mało brakowało, a zostałabym tam.
Starałam się o pracę w szkole dla emigrantów, w której miałam uczyć angielskiego. Poszłam na rozmowę kwalifikacyjną, podczas której wydawało mi się, że bredzę jak potłuczona. Wtedy nie można było przedłużyć wizy, odpowiedzi w sprawie pracy nie było, więc wróciłam do kraju. A tu po tygodniu dzwoni siostra i mówi, że dostałam tę pracę. Widać, tak miało być.
W Polsce urodziłam drugiego syna, Jędrka. Zaczęłam pracę na uczelni. Trochę przez przypadek. Zadzwoniła do mnie znajoma, mówiąc, że odchodzi z UW i szuka zastępstwa. A ponieważ byłam jej superstudentką, to do mnie pierwszej zadzwoniła. Wzięłam to i okazało się, że znowu to był strzał w 10. Dlaczego?
Chodziłam ze studentami na praktyki do szkół i przedszkoli, a przecież byłam wykształcona w tym kierunku.
Studenci dawali mi wysokie oceny, więc pani dziekan zapytała, czy bym nie stanęła do konkursu na asystenta. Nie ukrywam, trochę się bałam, żeby nie przegrać. Dwójka małych dzieci... Ale mój były mąż namawiał mnie, wszyscy mnie namawiali. I dostałam etat na Uniwersytecie Warszawskim.
Po 17 latach pracy UW rozstał się ze mną, bo nie zrobiłam na czas doktoratu. Leży w czerwonej teczce z napisem "nie ruszać". Zrobione są badania, napisana teoria, ale nie policzone wyniki. Właściwie on mi do niczego nie jest potrzebny, uważałam, że to trochę jest bicie piany, choć... kiedy w maju miałam pierwsze od kilku lat zajęcia na studiach podyplomowych na UW, poczułam, że chciałabym mieć po kilka godzin wykładów w tygodniu.
Ale nie zrobiłam doktoratu i zostałam osobą bezrobotną. To znaczy miałam zajęcie, współpracowałam z telewizją publiczną i TVN, byłam m.in. konsultantem w programie "Jaka to melodia?".
Etatu jednak nie miałam. Powoli popadałam w popłoch: dwójka dzieci, rozwód... Wysyłałam dziesiątki CV, do policji w Gdańsku i wojska we Wrocławiu, bo szukali tam psychologa, ale nikt nie odpowiedział.
W lipcu 2005 roku poznaliśmy się z Robertem, teraz moim mężem. On był ważnym prezesem, ja bez pracy. Pamiętam jedną naszą rozmowę, prosiłam go o pożyczkę, bo już nie wiązałam końca z końcem. Robert mi pomógł. Bank raz też, pożyczył mi 3 tysiące. Niedużo, bo dla nich byłam niewypłacalna.
Dziś nie jestem już biedna, choć też nie jestem milionerką, ale wiem, że pieniądze nie mogą uderzyć mi do głowy. Znam wartość pieniądza, wiem, jak potwornie ciężko zarobić każdą złotówkę. I co trzeba zrobić, żeby wyżywić rodzinę za 20 zł.