Kopalnia zabrała jej wszystko, co kochała. 22 lata temu zginął tu jej mąż Stanisław (38 l.). Teraz odszedł najstarszy z jej trzech synów.
- Mam ogromny żal do kopalni - szlocha wdowa. Jej świat zawalił się w piątek, kiedy okazało się, że jej syn był wśród nieszczęśników, którzy pracowali 1050 metrów pod ziemią, gdy eksplodował metan. Pan Roman przeżył, ale w krytycznym stanie trafił do szpitala.
Przez tych kilka dni, gdy toczyła się walka o jego życie, pani Krystyna nie spała, tylko płakała i modliła się. - Kopalnia zabrała mi męża, niech teraz mi odda syna - powtarzała do końca.
Wierzyła, że Pan Bóg ocali jej dziecko. Wiedziała, w jakim jest stanie. Lekarze nie ukrywali, że życie syna wisi na włosku. Pan Roman miał poparzone 80 procent powierzchni ciała, miał niewydolność płuc, utrzymywany był w śpiączce farmakologicznej. Nadzieja umiera ostatnia - powtarzają ratownicy górniczy. Wczoraj rano umarła...
Pan Roman przepracował na kopalni 22 lata. Do roboty poszedł raptem kilka miesięcy po tym, gdy w wyniku tąpnięcia zginął tu jego ojciec. Zostawił żonę Jolantę (37 l.) i synów - Łukasza (17 l.) i Daniela (12 l.). To on zarabiał na utrzymanie rodziny.
- Jak oni teraz będą żyć - płacze pani Krystyna, która była w podobnym wieku jak dziś jej synowa, gdy sama została wdową z czwórką dzieci. Wie doskonale, jak ciężko się żyje wdowie bez pracy. Dlatego teraz opłakuje syna i martwi się o los synowej i wnuków.
- Boże, dlaczego? - zadręcza się. - Mój syn mógł żyć. To kopalnia świadomie wysłała go na śmierć - oskarża, słysząc na każdym kroku o nieprawidłowościach w kopalni "Wujek-Śląsk".