"Nasz Dziennik" przeprowadził wywiad z żoną jednej z ofiar katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem. Po trzech tygodniach od wypadku zdecydowała się ona opowiedzieć jak wyglądała identyfikacja ciał ofiar i jej pobyt w Moskwie. Prosząca o anonimowość kobieta sytuację, w której się znalazła porównała do pobytu na polu po bitwie.
Rosjanie w wielkim szacunkiem podchodzili do przybyłych Polaków. Wszyscy zostali zakwaterowani w bardzo dobrym hotelu. Zorganizowano i umożliwiono im dostęp do kaplicy zlokalizowanej w moskiewskim Instytucie Medycyny Sądowej. Przez cztery dni pobytu towarzyszyła im też nieustannie minister Ewa Kopacz.
Pomagali wszyscy, pracownicy ambasady i prywatne osoby
Na jaką pomoc mogli liczyć bliscy ofiar? Każda rodzina miała przydzielony czteroosobowy zespół. Psycholog i tłumacz, przedstawiciel Ministerstwa Spraw Nadzwyczajnych oraz śledczy. Pomoc nieśli pracownicy polskiej ambasady w Moskwie i prywatne osoby, głównie biznesmeni, którzy prowadzą w Rosji interesy.
Rozmowa, zdjęcia osobistych rzeczy, tylko niektórzy widzieli ciała
Sam proces identyfikacji zwłok też był przygotowany tak, żeby bliscy ofiar doznali jak najmniejszego szoku. Rozpoczynał się od wywiadu. Rodziny były przepytywane odnośnie cech szczególnych ofiary katastrofy. Następnie śledczy weryfikowali uzyskane informacje. Kiedy znaleźli identyczny lub podobny szczegół do przedstawionego przez członków rodziny okazywali zdjęcia lub prezentacje komputerowe. Tylko niektórzy widzieli ciała.