- Nie jestem żadnym bohaterem. Każdy by to zrobił na moim miejscu - obrusza się Jerzy Grochowski, który leczy teraz poparzenia w szpitalu w Mońkach (woj. podlaskie). Jednak w myślach ciągle przeżywa dramatyczne chwile sprzed kilku dni.
Było około godz. 23, gdy poszedł do przydomowej kotłowni, aby dołożyć do pieca. Jego dwie córki, Weronika (2 l.) i Wiktoria (9 l.), już spały, a najmłodszy syn, Łukasz (1 r.), jakby przeczuwał katastrofę, płakał wtulony w ramiona mamy Agnieszki (34 l.). Grochowski otworzył drzwiczki pieca i w tej samej chwili wybuchły nagromadzone w nim gazy.
Przeczytaj koniecznie: Uprawiali marihuanę - zdradził ich odśnieżony dach
Z ogłuszającym sykiem prosto w twarz mężczyzny uderzyły języki ognia i kłęby gorącego dymu. - Zapalił się na mnie sweter, ale udało mi się go zdjąć. Niestety, wtedy paliłem się już nie tylko ja, ale i drewno w kotłowni - relacjonuje pan Jerzy. Mimo potwornego bólu poparzonych - twarzy i rąk, nie stracił zimnej krwi i zaalarmował swoją żonę. Dzięki temu kobieta zdążyła owinąć w grube koce rozbudzone dzieci i uciec do stojącego nieopodal drewnianego domu.
Dopiero wtedy, gdy mężczyzna był pewien, że jego rodzinie nie zagraża niebezpieczeństwo, rzucił się do ratowania domu. Przytomnie wyłączył dopływ prądu i zaczął gasić szalejące w kotłowni płomienie wodą. Strażacy, kiedy dotarli na miejsce, nie mieli już nic do roboty.
- Gdyby nie mąż, na pewno byłoby po nas i po domu - mówi pani Agnieszka. - Tatuś to prawdziwy bohater i bardzo za nim tęsknimy - dodają uratowane przez ojca dzieci, wierząc, że ojciec wkrótce wyzdrowieje i święta Bożego Narodzenia spędzi razem z nimi w domu.