Czy Ameryka żyje kryzysem? "Sytuacja przypomina samochód, który zjeżdża ze szczytu góry i nagle okazuje się, że nie ma hamulców" - komentowała z Wall Street dziennikarka stacji CNN. Na giełdach notowano kolejne historyczne spadki, a gazety pisały o czarnym poniedziałku, środzie, czwartku, w końcu czarnym tygodniu. Jednak gdyby nie rozkopany chodnik i tłumy reporterów, Wall Street wyglądałaby dokładnie tak samo jak pół roku temu.
Coś się jednak zmieniło. Krach na tej najważniejszej dla finansów świata ulicy to tym razem nie zabawa maklerów. To coś, co dotyka wszystkich i wszyscy to dostrzegają. Oczywiście kryzys widziany z 28. piętra drapacza chmur w samym sercu Dystryktu Finansowego na Manhattanie (gdzie mieści się redakcja "Super Expressu USA") jest zupełnie inny, niż ten pomiędzy szeregami domków na amerykańskich przedmieściach. Po przejechaniu kilku stacji metrem nie liczy się już strat w procentach i nie operuje ogólnymi danymi głównych indeksów Dow Jones i Nasdaq. Tu sumy są konkretne i liczone w prawdziwych dolarach. Tych odkładanych latami na kontach oszczędnościowych, emerytalnych czy funduszach. Gdy pytam mojego sąsiada, zawsze uśmiechniętego emeryta Joe, co u niego i zamiast tradycyjnego "świetnie", słyszę: "To straszny dzień, widziałeś telewizję?", czuję, że naprawdę stało się coś poważnego. On dokładnie wie, ile stracił przez giełdową panikę. 22 tys. dolarów to dużo dla skromnego emeryta, nawet w Stanach. Dlatego nie dziwię się jego furii, gdy mówi o prezesach banków, takich jak Richard Fuld Junior (były szef kredytowego giganta Lehman Brothers), którzy zarządzali jego pieniędzmi, i ich "złotych spadochronach", jak nazywa się tutaj milionowe odprawy, które sami sobie przyznali, gdy ich finansowe okręty zaczęły tonąć. Finansowej histerii nie widać na ulicach. Ludzie w metrze są tak samo uprzejmi. W Century 21, popularnym centrum wyprzedażowym, tłumy też takie same jak przed krachem. Ale wystarczy chwilę porozmawiać ze znajomymi, by zauważyć, że Amerykanie zaczęli się bać. Boją się też amerykańscy Polacy, np. zarządzający firmą remontową. Liczba zamówień jest tak mała, że już musiał zwolnić 20 osób. Zresztą zwolnienia nie ominęły też agencji pośrednictwa pracy na Greenpoincie (tradycyjnie uznawanym za polską dzielnicę w Nowym Jorku), której właściciel - z braku zgłaszanych ofert - musi odprawić sekretarkę. Inni rodacy pracują na budowach po trzy dni w tygodniu - bo tylko na tyle są potrzebni. Jeszcze niedawno zastanawiali się, co lepsze - przeczekać czy wracać do Polski, gdzie na budowach ponoć ciągle brakuje rąk do pracy. Ale po ostatnim załamaniu się kursu złotówki nie mają już wątpliwości. Lepiej zaciskać pasa tu, w Ameryce. Bo odkładane z trudem dolary znów znaczą więcej. Nie w Nowym Jorku, ale w Łomży czy Białymstoku - gdzie żyją ich rodziny. Gdybym chciał szukać odpowiedzi na pytanie: kiedy skończy się kryzys, najchętniej poszukałbym jej u wróżki, która otworzyła właśnie interes dwie przecznice od mojego domu. Analizy poważnych ekonomistów są mi zbędne - przecież gdyby ich prognozy się sprawdzały, nie byłoby całego tego finansowego pożaru. Na razie cieszę się z jednego - taniejącej w szaleńczym tempie benzyny.
Adam Michejda
Redaktor naczelny "Super Expressu USA". Ma 35 lat