W tej sprawie początkowo wszystkie okoliczności wskazywały na winę rodziców Maksa i jego 2,5-letniej siostrzyczki Lenki. M.in. niebieska karta, którą zaczęto zakładać rodzinie po tym, jak rok temu Lenka trafiła do szpitala z połamanymi nóżkami. Podejrzewano, że dziecko wcale nie spadło z huśtawki, jak twierdziła matka, tylko padło ofiarą przemocy domowej. Gdy więc w miniony piątek w mieszkaniu rodziny B. na rzeszowskim osiedlu Projektant zjawili się ratownicy pogotowia wezwani do nieprzytomnego Maksa, a przy okazji stwierdzili, że i Lenka ma na ciele ślady razów i przypalania papierosami, pierwszym ruchem zawiadomionej o wszystkim policji było aresztowanie Kariny B.(23 l.) oraz jej męża Ryszarda (26 l.).
Tymczasem Maks umarł w szpitalu (miał pękniętą czaszkę, wewnętrzny krwiak głowy i połamane żebra), więc śledczy z miejsca oskarżyli Karinę B. o zabójstwo. Tylko ją, bo okazało się, że jej mąż wyprowadził się z domu miesiąc wcześniej. Wprawdzie kobieta przysięgała, że jest niewinna, ale jej zeznania prokuratura oceniła jako "nieprawdopodobne". I to był błąd, bo wkrótce wyszło na jaw, że Ma-ksem i Lenką od czasu do czasu opiekował się znajomy rodziców dzieci - Grzegorz B.
- Zeznał, że od półtora roku znęcał się nad Lenką, gdyż cierpienie i strach dziecka sprawiały mu przyjemność. Nie przyznał się tylko do przypalania jej papierosami. Stwierdził, że popiół spadł na dziecko przypadkiem - mówi inspektor Konrad Wolak z rzeszowskiej policji. Do pobicia Maksa też się nie przyznał. Stwierdził, że pod nieobecność matki chłopczyk zaczął płakać, więc wyjął go z łóżeczka i wtedy niemowlę wypadło mu z rąk...
Na wczorajszej konferencji prasowej prokurator okręgowy Łukasz Harpula oficjalnie potwierdził, że Karina B. i jej mąż zostali wypuszczeni z aresztu, a w sprawie występują jako świadkowie. Zarzut zabójstwa usłyszał zaś Grzegorz B.
Zobacz także: Zwłoki noworodka znalezione w TOI TOIU. Matka prawdopodobnie urodziła nad zalewem