Przyglądający się tej scenie Mongołowie nie mogli wiedzieć, że już jeden polski polityk dał się sfotografować w śmiesznej czapce w Ameryce Południowej i od razu został przezwany Słońcem Peru, które za publiczne pieniądze jeździ w "podróże życia".
Lech Kaczyński w Azji robił wszystko, by nikt nie nazwał jego wizyty wycieczką za nasze. I nie można jej tak nazwać. Ta podróż była dla prezydenta męcząca i wcale nie obfitowała w atrakcje. Biorąc pod uwagę kłopoty z samolotem, momentami było nawet groźnie. Czy ta podróż była potrzebna? Jedni powiedzą, że to źle, iż prezydenta nie było w kraju, kiedy pół świata zjechało do Gdańska, by oddać hołd Lechowi Wałęsie. Ale znając stosunek Lecha Kaczyńskiego do byłego przywódcy Solidarności, mogłoby dojść do skandalu, który ośmieszyłby nas bardziej, niż pożyczanie samolotu od Mongołów.
Prezydent przywiózł z Azji dwa doktoraty i kilka podpisanych deklaracji o "wzajemnej współpracy, woli zacieśniania więzi, i o dobrych relacjach". Niby niewiele, ale na tym właśnie polega dyplomacja. I w tym sensie ta podróż spełniła swoją rolę. Głowa państwa nie jest od tego, by załatwiać interesy, ale by tworzyć dla nich dobry klimat.
Ale wyjazd prezydenta odniósł jeszcze bardzo ważny skutek. Nikt już nie ma wątpliwości, że polskim VIP-om potrzebne są nowe samoloty. Trzeba było zobaczyć miny polskich dyplomatów, kiedy musieli prosić o pomoc Mongolskie Linie Lotnicze, które dysponują zaledwie TRZEMA boeingami.