Pani Wojciechowska zarabia najwięcej z dyrektorów departamentów, choć nie kieruje kluczowymi odcinkami pracy NBP, a zajmuje się jedynie komunikacją i promocją. A to obowiązki – umówmy się – niewymagające szczególnie tajemnej i specjalistycznej wiedzy jak w innych, kluczowych departamentach banku centralnego. Nadal nie wiemy, co uzasadnia tak wielkie zarobki, tym bardziej że skoro zarabia wielokrotnie więcej niż osoby na podobnych stanowiskach w prywatnych firmach i dwukrotnie więcej niż jej poprzednik w NBP. Nie wiem, czy ktokolwiek w tej instytucji – na czele z prezesem Glapińskim, który wyjątkowo sobie panią Wojciechowską upodobał – potrafi to uzasadnić. Tak samo jak nie wiemy, czemu szefowa jego gabinetu Kamila Sukiennik zarabia miesięcznie nie mniej imponujące 42 tys. zł. Jak na osobę, która jest de facto sekretarką prezesa, to gorszące pieniądze.
Jeśli państwo jeszcze nie poczuli niesmaku, to spieszę donieść, że pani Wojciechowska miesięcznie zarabia niemal tyle, ile rocznie przeciętnie zarabiający Polak. Na konto pani Sukiennik wpływa co miesiąc tyle, ile przez rok otrzymuje nauczyciel z najwyższym stopniem awansu zawodowego, na który musi pracować latami. Można by te porównania ciągnąć w nieskończoność, ale w kraju, w którym najczęściej otrzymywaną pensją jest 1800 zł na rękę, czyli niewiele ponad pensję minimalną, zarobki obu pań muszą szokować. Gdyby Polacy zarabiali choć trochę bardziej porównywalne z Wojciechowską i Sukiennik pieniądze, nikt by się specjalnie nie przejmował. Ale nie zarabiają. W swojej masie nadal jesteśmy biednym narodem, a naszego państwa nie stać, by zapewnić godne zarobki tak ważnym z punktu widzenia społeczeństwa przedstawicielom takich zawodów jak nauczyciele czy pielęgniarki, ale stać, żeby fundować synekury dwóm pupilkom prezesa Glapińskiego. Przecież to zwykła patologia.