Ze Smogorzewa Wielkiego (woj. dolnośląskie) do Wołowa jest 10 km. Może dlatego pani Irena uznała, że mąż poradzi sobie sam. Teraz nie może sobie tego darować. - Był środek nocy, Edek tłumaczył, żebym została, że aż tak źle się nie czuje. Boże, gdybym tylko mogła przewidzieć, co tam się stanie, nie puściłabym go samego - załamuje ręce kobieta. Była godzina 3.10, gdy Edward Szelest stanął przed drzwiami szpitala w Wołowie. Były zamknięte na cztery spusty. Czy dlatego, że placówka jest w remoncie? Chwilę później personel medyczny usłyszał, jak ktoś dobija się do środka. - Jestem pewna, że on walił w te drzwi, bo czuł, że umiera.
Zobacz też: Opole: rottweiler pogryzł 3 letnie dziecko! Chłopiec walczy o życie w szpitalu!
Mógł też coś krzyczeć, jak to człowiek u kresu sił - tłumaczy wdowa. - Był agresywny, wulgarny, kopał w drzwi, awanturował się - mówi Jolanta Klimkiewicz, prezes zarządu spółki, która zawiaduje placówką. Dlatego nikt mu nie otworzył. Z obawy o bezpieczeństwo pacjentów i personelu. Wezwano natomiast policję. Gdy przyjechała, Edward Szelest nie dawał znaków życia. Zmarł na chodniku z powodu niewydolności sercowo-naczyniowej. - Pojechał po pomoc, a wysłali go na tamten świat - płacze pani Irena. Okoliczności tragedii wyjaśnia prokuratura. Wszczęła śledztwo w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci.
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail