- Kilka godzin przed tragedią rozmawiałam z asystentem społecznym, który zajmował się tą rodziną. Nie dostrzegł niczego złego. W raportach pisał, że matka gotuje obiady, a higiena osobista dzieci się poprawia - broni się Małgorzata Gackowska (31 l.), zastępca kierownika działu pieczy zastępczej, której podlegają asystenci społeczni. - Matka dzieci była nam znana, bo wcześniej pomagaliśmy jej, gdy była ofiarą przemocy w rodzinie. Teraz nie chciała nam powiedzieć, jak nazywa się mężczyzna, który przebywa w jej domu razem z dziećmi, i zapewniała nas, że on z nią nie mieszka - dodaje.
Tymczasem mieszkańcom kamienicy przy Drodze Łąkowej w Grudziądzu wystarczył miesiąc, aby zorientować się, że Radosław M. (31 l.) znęca się nad dziećmi swojej konkubiny. Zaalarmowali administrację domu, a ta zawiadomiła sąd rodzinny. MOPR nie naciskał na szybkie rozstrzygnięcia, więc posiedzenie sądu w sprawie dzieci Angeliki L. (31 l.) miało się odbyć w miniony wtorek. A dzień wcześniej skatowany Tomuś (3 l.) w krytycznym stanie trafił do szpitala. Wczoraj o godzinie 18.00 chłopczyk zmarł w szpitalu. Do ostatniej chwili lekarze walczyli o jego życie.
Czy można było uniknąć horroru? Tak, gdyby urzędnicy wnikliwiej przyjrzeli się Angelice L. i jej dzieciom. Sąsiedzi twierdzą, że dzieciaki skarżyły się na domową przemoc. Dlaczego więc urzędnicy tego nie odkryli? Wygląda na to, że działali rutynowo tam, gdzie należało wzmóc czujność. - W piśmie od sąsiadów nie było mowy o tym, że on bije dzieci, tylko że one są zaniedbane - mówi Małgorzata Gackowska. - Dla nas to wielka tragedia - dodaje. Oby urzędnicy wyciągnęli z niej wnioski.