Pan Marcin szybko przyjeżdża na miejsce tragedii. - Jestem ze swoimi ludźmi na dole w bazie, czekam na wejście. Dostajemy sygnał, że odnaleźli jednego z poszkodowanych, który nie daje oznak życia. Ci, którzy go znaleźli, wracają do bazy, są bardzo zmęczeni. Zapada decyzja, że to nasz zastęp ma go odtransportować do bazy. Jest noc z soboty na niedzielę - opowiada Świerczek. Ratownicy niosą mężczyznę "właściwie na kolanach". - Momentami pełzniemy. Z wyrobiska o wymiarach 6 metrów szerokości trzy metry wysokości zostają szczeliny - 30, 40 cm, czasem tylko metr. Niesiemy go tak blisko 100 metrów - wspomina ratownik z Centralnej Stacji Ratownictw Górniczego w Bytomiu.
Akcja się rozkręca. - Mamy kilometry do sprawdzenia. Gdzie znajdują się poszkodowani? Nie wiemy. Wiemy tylko, z którego miejsca dzwoniono z informacją o prowadzeniu robót strzałowych. Ta grupa siedmiu uwiezionych górników tym się właśnie zajmowała. Z tego, co wiem, nie zdążyli ich odpalić. Wstrząs był samoistny. Natura - twierdzi Świerczek. 6 maja, dzień po wybuchu w Jastrzębiu, ratownicy trafili na kolejnego zaginionego. Mężczyzna utknął miedzy rurociągami. Dostęp do tego miejsca jest bardzo utrudniony. - Dlaczego 20 metrów pokonujemy w pięć godzin? Wstrząs wyzwala pod ziemią potężną energię, która doprowadza do wypiętrzenia spągu. Mówiąc obrazowo - w jednej chwili podłoga w wyrobisku łączy się z sufitem - tłumaczy ratownik.
W trakcie akcji ratowniczej do Zofiówki każdego dnia przyjeżdża nawet 200 specjalnie wyszkolonych osób. Ratownikom pomagają też trzy psy. - Duży szacunek należy się ich przewodnikom. To musiał być dla nich potężny szok. I te 80 metrów przejść na kolanach z psami. Sami jesteśmy piekielnie zmęczeni. Mimo ochraniaczy mamy zdarte kolana i łokcie, bo ileż dni można się czołgać. Ale jak powtarza nam starszy stażem ratownik - przestaje boleć, jak się w dziurze zrobi dziura. Coś w tym jest - mówi Świerczek.
Ostatnia, piąta, ofiara wstrząsu w jastrzębskiej kopalni została znaleziona jedenastego dnia po wybuchu. Ciało znajdowało się w zniszczonym tąpnięciem chodniku. Jego transport ciągnął się przez kilka godzin. - Wiedzieliśmy, że potworny wstrząs, nieprzewidywalny, może nastąpić w każdej chwili. Wiemy, że czasem ratownicy, którzy mają nieść pomoc, giną - zdaje sobie sprawę z zagrożenia Marcin Świerczek.