- To był pijacki wygłup, kto mógł przypuszczać, że skończy się tragedią?! - mówią mieszkańcy Stróży, małopolskiej wsi w powiecie myślenickim. Żal im Marcina K. (+29 l.), wyluzowanego rockmana i pasjonata motoryzacji, którego dopiero co odprowadzili na cmentarz. I żal im jego kumpli - Jarosława Z., Jakuba Ch., Dawida Ś. i Marcina B. - którzy przez szczeniacki żart mają teraz na głowie prokuratora, a w perspektywie sąd, który może ich posłać za kratki na całe trzy lata.
Marcin K. nie uchodził w rodzinnej wiosce za świętoszka. - Lubił ostro zakrapiane imprezy, a długi majowy weekend to była wspaniała okazja, żeby poszaleć - komentuje jego gimnazjalny znajomy.
Piątka kolegów umówiła się w piątek, 30 kwietnia. Wieczorem zasiedli przy grillu i zaczęli popijać. Perspektywa wolnych dni potęgowała beztroską atmosferę. Nikt nie wylewał za kołnierz. Tak płynęły kolejne godziny. Nad ranem wszyscy już mieli dosyć, a najbardziej Marcin K. Ledwo trzymał się na nogach, więc kumple uradzili, że trzeba odstawić go do domu. Jak? Najlepiej samochodem. Miłośnik aut przyjechał przecież na imprezkę swoją skodą. - Jak przyjechał, tak odjedzie - zadecydowali i dla żartu zapakowali słabnącego kumpla do bagażnika. Na miejscu wydobyli go z auta i zostawili pod drzwiami. Nawet nie sprawdzili, czy jeszcze oddycha.
O piątej nad ranem Marcina znaleźli jego rodzice i z przerażeniem stwierdzili, że syn nie żyje, a śledczy rychło odtworzyli wydarzenia tragicznej nocy. Uczestnicy imprezy usłyszeli zarzuty nieudzielenia pomocy człowiekowi, którego życie było zagrożone. Trzech z nich przyznało się do winy. Teraz ukrywają się przed rodziną zmarłego.
Zobacz także: Powroty z majówki. Tragiczny bilans na drogach