Kolejki w przychodniach są tak długie jak były. Jeśli jakiś urzędnik albo polityk twierdzi, że się poprawiło, to powinien pójść do przychodni w dzień zapisów do specjalistów. Przekona się wtedy, że publiczna służba zdrowia to lipa. Taki właśnie tłum ustawił się już bladym świtem w poniedziałek pod budynkiem przyszpitalnej przychodni Szpitala Wojskowego w Bydgoszczy. Tego dnia zapisywano do lekarzy specjalistów. Marlena Szymanowska (43 l.) chciała dostać się do endokrynologa. W ogonku stanęła około godziny piątej rano, do okienka dobrnęła tuż przed godz. 13. Wyznaczono jej wizytę na... 21 października 2013 r.
- Prawie rok mam czekać z chorą tarczycą na wizytę? To tak jakby mi odmówiono leczenia. Przez ten czas wiele rzeczy może się stać z moim zdrowiem. To po prostu kpiny. Nie mam innej rady, jak leczyć się prywatnie. Tylko dlaczego mam płacić składki na NFZ? - denerwowała się kobieta.
W przychodni rozumieli jej nerwy, ale kolejki nie przyspieszyli. - Bardzo współczuję tym ludziom - mówi bezradnie pułkownik Henryk Chołody, kierownik przychodni. - Ale co ja mam zrobić? Lekarze nie mogą przyjmować tylu pacjentów, ilu by mogli i chcieli, tylko tylu, na ilu pozwala im NFZ. Płacą nam za określoną liczbę pacjentów i nie zapłacą za tych, którzy zostaną przyjęci przez nas ponad limit - mówi Chołody.
Nic dziwnego, że w tej sytuacji ludzie wybierają prywatne gabinety. Właściciele prywatnych gabinetów zacierają ręce. Im gorzej w państwowych placówkach, tym lepiej dla nich. Według raportu Polskiej Izby Ubezpieczeń płacimy z własnej kieszeni już ok. 6 mld zł. To połowa tego, co NFZ płaci państwowym przychodniom.
Płk Henryk Chołody, kierownik Szpitala Wojskowego w Bydgoszczy: Przyjmujemy, ilu możemy
- Bardzo współczuję pacjentom. Ale co ja mam zrobić? Lekarze nie mogą przyjmować tylu pacjentów, ilu by mogli i chcieli. Tylko tylu, na ilu pozwala nam NFZ. Płacą nam za określoną liczbę pacjentów i nie zapłacą za tych, którzy zostaną przyjęci przez nas ponad limit.