Pani Dorota mieszka na parterze w obskurnej komunalnej kamienicy na łódzkich Bałutach. Wprowadziła się tu 11 lat temu. Grzyb Merulius lacrimans (grzyb domowy właściwy) zaatakował i rozpanoszył się 5 lat temu.
Pojawił się nagle na jednej ze ścian. Błyskawicznie zaczął się rozrastać. Wkrótce był w całym domu.
- Już trzy razy remontowaliśmy nasze mieszkanie, ale nie możemy się go pozbyć - bezradna kobieta załamuje ręce. - Kładliśmy nowe deski na podłodze, ale po jakimś czasie ten grzyb po prostu je zjadał. Najgorsze jednak, że czujemy, jak wysysa z nas życie.
Córka pani Doroty, Sylwia (13 l.), ciężko zachorowała. Ma powtarzające się infekcje górnych i dolnych dróg oddechowych. Dziewczynka często trafia do szpitala. Ostatnio lekarze musieli wyciąć jej migdałki.
- Już nie mam sił, żeby walczyć z tymi zatruwającymi nas grzybami - wzdycha pani Dorota. - Niektóre mają nawet pół metra wielkości. Co tydzień je wycinamy, ale na ich miejsce pojawiają się nowe.
Kobieta chciałaby dostać od miasta nowe lokum. - Złożyliśmy jej propozycję, ale nie przyjęła - mówi Małgorzata Kacprzak (45 l.), kierownik referatu wydziału budynków i lokali.
- Tamto mieszkanie też było zagrzybione - mówi pani Dorota. - A ja chcę, żeby moje dziecko mogło dorastać w ludzkich warunkach.