Załoga tupolewa sprawdziła parametry lotu i systemy pokładowe. Nie stwierdzono żadnej poważnej usterki, która mogłaby zagrażać bezpieczeństwu lotu więc piloci zdecydowali kontynuować lot do Warszawy.
Gdyby cofnęli się na lotnisko w Pradze obsługa techniczna zajęłaby się sprawdzeniem czy maszyna jest sprawna. To mogłoby zająć od kilku godzin do nawet doby. W najgorszym przypadku prezydencki tupolew nie zdążyłby wrócić do Polski przed sobotnim wylotem Lecha Kaczyńskiego i państwowej delegacji na uroczystości katyńskie.
O najnowszych ustaleniach poprzedzających smoleńską tragedię pisze „Rzeczpospolita”. Gazeta dotarła bowiem do meldunku do dowódcy 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego. Wynika z niego, że tuż po starcie z lotniska w Pradze, kiedy Tu-154 M był wtedy w fazie wznoszenia na wysokości 1220 m, załoga usłyszała „głośne uderzenie w nosową część kadłuba”.
Piloci stwierdzili, że w samolot uderzył ptak. Sprawdzili urządzenia i podjęli decyzję o kontynuacji lotu. Tuż po północy 9 kwietnia Tu-154M ląduje na Okęciu. Maszynę sprawdzono i nie stwierdzono żadnych poważnych uszkodzeń. W meldunku do dowódcy 36. Specpułku pojawiła się jednak wzmianka o „śladach uderzeń w dolnej powierzchni nosowej części kadłuba samolotu (osłonie radaru) – odpryskach powłoki lakierowej w miejscu uderzenia”.
Piloci i eksperci, z który rozmawiała „Rz” są zdania, że załoga Tu-154M postąpiła lekkomyślnie. Nie miała przecież absolutnej pewności, że zderzenie z ptakiem nie jest niebezpieczne. A takie wypadki na wysokości 2 tys. metrów mogą być groźne, siła uderzenia może osiągać nawet 2 tony.
Płk Ryszard Raczyński, dowódca 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa odpiera zarzuty - Gdyby dowódca załogi uznał, że zaistniało zagrożenie bezpieczeństwa, na pewno lądowałby w Pradze. Dodatkowo przepisy lotnicze zezwalają na kontynuowanie lotu po takim zdarzeniu, jeśli lot trwa nie dłużej niż godzinę – broni pilotów płk Raczyński.