Pani Jolanta pracuje w Szpitalu Morskim im. PCK. Choć "haruje", bardziej pasuje do tego, czym musi się zajmować przez 12 godzin każdego dnia. I to za niecałe 2 tys. złotych. Dlatego już pięć lat temu była w Warszawie i koczowała w słynnym "białym miasteczku", które wyrosło pod oknami Kancelarii Premiera.
- Protestowałyśmy wtedy przed Kancelarią Premiera Kaczyńskiego. Opozycyjna wówczas PO obiecywała nam cuda. Nic się nie zmieniło, a nawet jest gorzej - gorzko stwierdza pani Falkowska.
W jej szpitalu większość pielęgniarek pracuje na tzw. umowy śmieciowe, czyli bez stałego zatrudnienia. Harują po 12 godzin na dobę, a każdy dzień wygląda tak samo. - Wstaję o 5.30 i biegnę do pracy. Mój dyżur na oddziale onkologicznym zaczyna się o godz. 7. Niektórzy pacjenci są tu w tragicznym stanie. Z każdym chciałoby się porozmawiać, wesprzeć na duchu, ale nie zawsze jest na to czas. To praca nie tylko ciężka fizycznie, ale i psychicznie - opowiada.
Codziennie ma styczność ze śmiercią i ludzką krzywdą. Od noszenia pacjentów ma przepuklinę. Jak państwo jej się za to odpłaca? - Przeciętna pielęgniarka zarabia dwa tysiące brutto. Nie można za to prowadzić godziwego życia - mówi. Nic dziwnego, że jest rozgoryczona. - Traktuje się nas jak służące lekarzy, a to bzdura. Jesteśmy specjalistkami w swoim fachu - mówi z dumą.
Razem z panią Jolantą w Warszawie pojawiło się w piątek 5 tysięcy zdesperowanych pielęgniarek. Donald Tusk (55 l.), całkiem jak 5 lat temu Kaczyński, nie wyszedł do nich, by porozmawiać.