Tyskim szpitalem zarządzał do tej pory marszałek województwa. Szpital popadł jednak w długi sięgające 68 mln zł. W ostatnich miesiącach pracownicy nie otrzymywali pensji, z etatów zwalniali się lekarze. Radni wojewódzcy postanowili więc zmienić właściciela szpitala i przekazali go do prowadzenia spółce samorządowej.
- Tyle że zamiast zachować ciągłość pracy załogi i szpitala, zwolnili wszystkich, a szpital zamknęli - mówi nam rozgoryczona Beata Moroń (42 l.), pielęgniarka z tyskiego szpitala.
Po raz kolejny okazało się, że mamy w Polsce bezsensowne przepisy. Nie wystarczy na papierze zmienić właściciela. - Likwidowany szpital musi formalnie przekazać sprzęt województwu, aby mogło ono wnieść go potem aportem spółce. Szpital musi oddać leki do hurtowni, a spółka musi zaopatrzyć się w nie od nowa - tłumaczy oficjalnie Witold Trólka (29 l.) z biura prasowego marszałka województwa śląskiego.
Dlatego od tej soboty aż do 1 czerwca szpital będzie zamknięty na głucho. Pacjentów pośpiesznie rozwieziono do okolicznych placówek medycznych, a pracowników zwyczajnie zwolniono z roboty. Dopiero kiedy placówkę przejmie nowa spółka, będzie ich znowu zatrudniać.
- To całkiem nie do pojęcia, że można zamknąć taki szpital, pozbyć się pacjentów, a pracowników wyrzucić na bruk. Całą załogę! Ponad 700 osób! - grzmi oburzona Beata Moroń.
Najbardziej jednak na całym zamieszaniu cierpią pacjenci. - Mam to szczęście, że wychodzę już do domu, ale nie wyobrażam sobie, że mnie teraz gdzieś przenoszą do szpitala w innym mieście, skoro mieszkam w Tychach. Kto by mnie odwiedzał, jeśli musiałby jeździć wiele kilometrów? - mówi Czesław Piekarczyk (60 l.), jeden z ostatnich pacjentów tyskiego szpitala, którego zastaliśmy w pustej sali na oddziale ortopedii urazowej.