– Gdyby w realu doszło do takiego zdarzenia, to przestrzeń powietrzna nad lotniskiem jest zamykana. Wszystkie samoloty które miałyby w tym czasie u nas lądować, kierowane są na lotniska zapasowe. W ćwiczenia czegoś takiego się nie robi, tym bardziej w sezonie – wyjaśnia Stanisław Zgajewski z Lotniczej Służby Ratowniczo-Gaśniczej GTL SA Katowice Airport. W tak dużych ćwiczeniach symuluje się zdarzenia, które miały miejsce w rzeczywistości. Scenariusz dla tej akcji napisało życie w styczniu 2019 r. W ćwiczebnym „antku” doszło do pożaru agregatu prądotwórczego. Unijne przepisy stanowią, że lotniskowa straż pożarna ma wstawić się w miejscu pożaru (lub innej katastrofy) w ciągu 3 minut. Kilka wozów LSRG już w 2 minuty po ogłoszeniu alarmu przystąpiło do gaszenia.
Najpierw trzeba było stłamsić pożar zewnętrzny, potem ten wewnątrz samolotu. Jedni strażacy gasili ogień, inni ewakuowali pasażerów. Sytuacje skomplikowała wiadomość, że na pokładzie samolotu znajdują się substancja niebezpieczna oraz biologicznego pochodzenia. Do rozpoznania ewentualnego zagrożenia przystępują saperzy ze Śląskiego Oddziału Straży Granicznej. Jakby co, to mają w odwodzie specjalnego robota-sapera.
Wyprowadzono pasażerów. Strażacy na płycie lotniska rozbili namiot-szpitalik, na płycie rozłożyli kolorowe płachty. To na nich na początku układa się poszkodowanych. Na czerwonej płachcie – potrzebujący jak najszybciej pomocy. Na żółtej – mniej poszkodowani, a na zielonej – najmniej. Nie ma czarnej płachty. W scenariuszu tych ćwiczeń założono, że nie ma ofiar śmiertelnych. Ratownicy z WPR w Katowicach i Państwowej Straży Pożarnej muszą określić stan każdego z poszkodowanych. Kieruje nimi koordynator medyczny. – Mamy ośmiu „czerwonych”, 7 żółtych i 20 „zielonych” – raportuje do Igor Żmudka z WPR w Katowicach do koordynatora transportu. Zadaniem tego ostatniego jest rozdysponowanie poszkodowanych po okolicznych szpitalach. Nie wiezie się wszystkich do jednego, bo lekarze nie daliby rady ich ratować. Góra dwóch rannych do jednego szpitala. Przewożą ich karetki pogotowia. W takich akcjach wiele zależy, jeśli nie najwięcej, od skutecznego działania lotniskowej straży. Oni są na miejscu.
– To jest nieco inna specyfika pracy niż innych strażaków. Gasić płonący samolot, to nie to samo, co gasić pożar w budynku. Nie można, dla przykładu, kierować strumienia na samolot, bo siła wody co najmniej uszkodzi maszynę. Pracujemy na okrągło, na cztery zmiany. Na każdej musi być co najmniej 10 strażaków – podkreśla Zbigniew Wacławczyk, szef LSRG Katowice Airport. Po poniedziałkowych ćwiczeniach przyjdzie czas ich podsumowania. Służby przedstawią swoje uwagi. Po to, by gdyby doszło – odpukać w niemalowane – do takiego zdarzenia w realu, akcja ratunkowa przebiegła co najmniej tak sprawnie jak na ćwiczeniach.