- Właściwie to 11. Byłem harcerzem, ledwie trzy razy byłem na zbiórce i nie wiedziałem, że Warszawa powstanie - wspomina.
Jego mama prowadziła w mieszkaniu przy Obozowej 85 gabinet dentystyczny. Małego Waldka zdziwiło, że 1 sierpnia w domu pojawiło się wielu młodych ludzi z paczkami i zawiniątkami. To harcerze i AK-owcy zbierali broń, by o godz. 17 uderzyć w osłabione ewakuacją ze wschodu wojska niemieckie.
Wybiła godzina "W". Waldek stawił się na zbiórce. Był wysoki i dowódca Zgrupowania "Waligóra" Szarych Szeregów nie podejrzewał, że chłopak jest taki młody. - Ojciec był kapitanem i całe dzieciństwo słyszałem meldunki. "Tak jest", "rozkaz", "melduję" miałem opanowane do perfekcji - mówi. Dowódcy powiedział: "Panie poruczniku, Waldek Nowakowski melduje się do służby". Został łącznikiem i otrzymał pseudonim Gacek. Przenosił meldunki po całej Woli.
5 sierpnia od zachodu wkroczył specjalny batalion SS pod komendą oberfuehrera Oskara Dirlewangera i kozacka kolaboracyjna brygada RONA, by pacyfikować Powstanie. "Gacek" naciął się na egzekucję. Kozacy właśnie rozstrzeliwali mieszkańców domu przy ulicy Listopadowej. Krew spływała do rynsztoka. - Gdybym z rozpędu wyskoczył metr dalej, zabiliby mnie - wspomina zadumany. - To, że przeskoczyłem cztery razy Górczewską, to żaden wyczyn - mówi skromnie. Jednak Górczewska była pod ciągłym ostrzałem niemieckich karabinów maszynowych. Kilku kolegów Nowakowskiego tam zginęło. On przenosił tamtędy meldunki.
Gdy Powstanie skapitulowało, Nowakowski przedarł się do Boernerowa. Tam roiło się od niemieckich oficerów. - Pomógł mi malarz, pan Teslar. Kazał się umyć, bo byłem cały czarny od brudu, kurzu i dymu palących się domów - mówi Nowakowski. Jak się okazało, w willi przy Pocztowej mieszkał węgierski oficer Wehrmachtu. Dał "Gackowi" dużo konserw. Wyposażony w puszki chłopak ruszył do Tomaszowa szukać matki. Szczęśliwie ją odnalazł. Wrócił do Warszawy 20 stycznia 1945 roku. - Najbardziej dziwi mnie to, że ocalał mój dom i ukryte na strychu mundury taty - mówi Waldemar Nowakowski.