I choć dla 67-latki zrobienie prawa jazdy było nie lada wyczynem, to pani Kazimiera po 25 próbach w końcu zdała egzamin i teraz może dumnie prowadzić auto swojego zmarłego męża.
Przeczytaj koniecznie: Zachodniopomorskie: Przez NFZ w piątek zacznę umierać
Pan Bernard poważnie zachorował pięć lat temu. Walczył, ale lekarze nie dawali mu żadnych szans na przeżycie. Paskudne schorzenie wątroby dzień po dniu wyniszczało organizm mężczyzny. Przekonany o swej niechybnej śmierci wypowiedział słowa, które jego żona bardzo dobrze zapamiętała. - Mąż tuż przed śmiercią poprosił, żebym zrobiła prawo jazdy. Nie chciał, żeby jego nowiusieńkie renault thalia niszczało nieużywane - opowiada kobieta.
I stało się. Krótko po pogrzebie wdowa zaczęła się uczyć teorii i zgłębiać kodeks drogowy. - Rozwiązywałam testy, robiłam notatki. Później zapisałam się na kurs praktyczny - mówi pani Kazia. Po roku intensywnej nauki kobieta uznała, że jest już gotowa do egzaminu. - Teorię zaliczyłam za pierwszym razem, ale część praktyczna zupełnie mi nie wyszła - mówi. Pani Kazimiera jednak nie poddała się. Dokupiła kilka godzin jazdy i znów przystąpiła do egzaminu. Ponownie oblała. Później było nieudane trzecie podejście, czwarte, dziesiąte, piętnaste...
Przeczytaj koniecznie: NFZ chce leczyć tylko zdrowych
- Po tym dwudziestym załamałam się - mówi. - Zaczęło mi brakować pieniędzy, nie miałam już siły. Wtedy na duchu podtrzymywali mnie znajomi - opowiada kobieta. W końcu zachęcona przez przyjaciół pani Kazimiera podjęła kolejne próby. I za 25. razem zdała egzamin! Choć dziesiątki egzaminów i 130 godzin jazdy kosztowały ją w sumie ponad 8 tysięcy, to pani Kazia mówi:
- Opłacało się. Wreszcie będę mogła sama pojechać do lasu na grzyby i jagody. No i mój Bernard byłby ze mnie dumny...