Dla tych ludzi kryzys finansowy to nie tylko słowa z wieczornych wiadomości. To koszmar, który muszą przeżywać na jawie. 55 pracowników firmy Hanpol Electronics z Łodzi zostało oszukanych przez szefa - Koreańczyka Myung B. L. (49 l.). Nieuczciwy biznesmen najpierw zmusił ich do tyrania za marne grosze, a kiedy fabryka zaczęła podupadać przez kryzys, zwyczajnie wyprzedał, co tylko mógł i... przepadł bez wieści. Nieszczęśni pracownicy zostali na lodzie. Nie dość, że nie mają za co żyć, to nie mogą zerwać swoich umów oraz szukać zatrudnienia. - Teraz przez niego umrzemy z głodu - rozpaczają w zakładzie.
Myung B. L. przyjechał z Korei do Polski kilka lat temu. W 2003 roku otworzył w Łodzi firmę Hanpol Electronics i podpisał lukratywny kontrakt z jednym z koncernów na produkcję podzespołów do telewizorów. Pracowników do swoich zakładów szukał w pośredniakach. Kiedy kilkudziesięciu bezrobotnym przedstawiono oferty pracy u Koreańczyka, myśleli, że złapali pana Boga za nogi. Szybko jednak piękny sen o dobrej pracy zaczął się rozpływać.
Okazało się, że za swoją harówkę dostawali ochłapy - większość po około 1000 zł na rękę. Ale w zmęczonej wysokim bezrobociem Łodzi to i tak były niezłe warunki. Dlatego pracowali najlepiej, jak tylko mogli.
55 pracowników codziennie od siódmej rano do piętnastej po południu stało przy maszynach i precyzyjnie montowało podzespoły. - Wszystko jakoś się kręciło - opowiada Emila Wierzbowska (28 l.), sekretarka, a więc najbliższa współpracowniczka Koreańczyka. - Były jakieś drobne opóźnienia w wypłatach, ale to nie było nic poważnego - mówi.
Aż nagle, po Nowym Roku, gdy pracownicy przyszli do zakładu, zastali niemal puste hale produkcyjne. Nie było większości maszyn, służbowych samochodów, żadnych dyspozycji co do dalszej działalności firmy. Gabinet szefa był pusty. Zniknął nawet jego osobisty komputer. - Zwiał za granicę - nie mają wątpliwości pracownicy.
Ludzie są zrozpaczeni. Nie dość, że tchórzliwy szef nie wypłacił im pensji za listopad i grudzień, to jeszcze nie mogą rozwiązać umów o pracę, bo... wypowiedzenie musi zaakceptować właściciel. I koło się zamyka.
- Przychodzimy więc codziennie do firmy i tak sobie siedzimy - mówi Joanna Prasnowska (30 l.). - Nie wiem, co będzie z nami dalej. Nie mamy pieniędzy na życie. Jak ktoś zarabia tysiąc złotych miesięcznie, to nawet nie ma z czego odłożyć - mówi zrozpaczona.
Kobieta mieszka z mężem i dwójką dzieci. Teraz ciężar utrzymania rodziny spadł na barki jej małżonka. - Chcę pójść do innej pracy albo chociaż zarejestrować się w pośredniaku, ale kto mi wyda świadectwo pracy, jak nie ma szefa? - pyta załamana.
Pracownicy zawiadomili już o całej sprawie prokuraturę i Państwową Inspekcję Pracy. Ale na rozwiązanie swoich problemów muszą poczekać co najmniej miesiąc.
- Jedyne, co teraz mogą zrobić, to każdego dnia przychodzić do pracy i podpisywać listę. Dopiero po miesiącu mogą sami rozwiązać umowy z powodu ciężkiego naruszenia obowiązków przez pracodawcę - mówi Kamil Kałużny (45 l.) z inspekcji pracy.
W ciągu miesiąca również prokuratura zdecyduje, czy będzie wszczęte śledztwo.
- Wdrożone zostały czynności sprawdzające - tłumaczy Krzysztof Kopania (46 l.), rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Łodzi. - Jest zbyt wcześnie, by mówić, czy mogło dojść do popełnienia przestępstwa.
- Przecież my przez ten miesiąc poumieramy z głodu. Niech ktoś nam pomoże! - krzyczą zdesperowani pracownicy.
Marek Zuber (37 l.), ekonomista: takie przypadki będą się zdarzały
- NIestety, takie sytuacje, jak ta nieszcześliwa sprawa fabryki w Łodzi, będą teraz częściej się zdarzały. Światowy kryzys finansowy dotyka w coraz większym stopniu również przedsiębiorstwa w Polsce. No i najprawdopodobniej wiele firm nie przetrwa tego trudnego czasu i w konsekwencji upadnie. Niestety, wśród wielu uczciwych właścicieli bankrutujących zakładów mogą znaleźć się też czarne owce - ludzie bez sumienia. Tacy "biznesmeni" bez żadnych skrupułów potrafią wykorzystać okazję, żeby koszty kryzysu przerzucić na innych i zwyczajnie okraść swoich pracowników.