Mężczyzna najpierw usłyszał rozpaczliwe kwilenie dobiegające z ciemności, a po chwili znalazł pod drzewem worek foliowy z dwudniową przemarzniętą dziewczynką. Jeszcze kilka minut i porzuconego przez wyrodną matkę maleństwa nie udałoby się uratować. Pan Ryszard w ostatniej chwili ocalił malutką istotkę przed niechybną zagładą.
- To cud, że dziewczynka przeżyła. Trafiła do nas w krytycznym stanie. Ważyła zaledwie 1,7 kg, była sina z zimna - mówi poruszony doktor Lech Cesarz (56 l.), ordynator oddziału położniczego szpitala w Grudziądzu.
Nad bezbronnym i skazanym na pewną śmierć przez własną matkę dzieciątkiem musiały czuwać niebiosa, skoro na ratunek przysłały pana Ryszarda...
Usłyszał płacz dziecka
- Wyszedłem na spacer z psem - opowiada mężczyzna. - Było bardzo zimno. Nagle usłyszałem płacz. Przeżyłem szok, jak zobaczyłem takie malutkie, nagie ciałko w worku foliowym, porzucone na takim zimnie. Ciągle nie mogę się otrząsnąć. Dlaczego ludzie robią tak straszne rzeczy?! - z trudem powstrzymując łzy pyta ten dojrzały mężczyzna, który sam jest ojcem i dziadkiem. Długo nie zapomni rozdzierającego serce, pełnego bólu kwilenia dziewczyneczki, które dobiegało z lodowatej ciemności.
Pan Ryszard w ostatniej chwili zdołał wyrwać maleńką dziewczynkę z objęć śmierci. Natychmiast zadzwonił po pogotowie. Karetka błyskawicznie przyjechała nad Wisłę. Malutka została umieszczona w inkubatorze, a pielęgniarki dały jej na imię Julka. - Gdy do nas trafiła, akurat były imieniny Julii, dlatego nasze panią tak ją nazwały. Julia Ewa - mówi ordynator Lech Cesarz.
Nie czuje się bohaterem
- Ta dziewczynka powinna mieć na imię nie Julia, ale Ryszarda, po Ryśku - mówią z dumą koledzy wspaniałego dekarza.
Pan Ryszard nie czuje się bohaterem. Skromnie uważa, że każdy przyzwoity człowiek na jego miejscu zrobiłby to samo.
Mała Juleczka dochodzi do siebie, otoczona troskliwą opieką lekarzy i pielęgniarek. O jej losie zadecyduje sąd rodzinny.
Kobiety potwora, która swoje dziecko wrzuciła do worka i skazała na zagładę, szuka policja.