Adam Gierek

i

Autor: Andrzej Bęben

W FILMIE „Gierek” tego nie zobaczycie. Syn I SEKRETARZA miał PIĄTKĘ z religii

2020-08-26 12:00

Adam GIEREK ma dziś 82 lata. Cierpliwie czeka na film o swoim ojcu. Premierę zapowiedziano na 15 października 2021 r. Namówiliśmy Profesora na wspominki z dzieciństwa. – W Belgii, jako dzieci, wyzywaliśmy się od „londyńczyków” i „bolszewików”. Dlatego, że jedni emigranci wyjeżdżali do Anglii albo USA, a inni wracali do Polski...

„Super Express”: – W powstającym teraz filmie „Gierek” nie będzie nic o czasach emigracji zarobkowej rodziców. Urodził się Pan w Belgii. Jak wspomina swoje dzieciństwo?
Adam Gierek: – Jako udane, wspominam, choć przypadło na czas wojny. Urodziłem się w w 1938 r. w miejscowości Zwartberg. W dzieciństwie człowiek wiele się uczy, wiele przeżywa. Duża w tym zasługa rodziców.

– W domu kto rządził? Ojciec?
– Nie, nie. Ojciec ciężko harował, często pracował na nocnych zmianach, więc w dzień spał. Mama w domu rządziła.

– A kuchnia belgijska, francuska?
– Nie, prosta, polska. Zagłębiowska. Okres belgijski był trudny, był to czas wojny. Wiem, co to znaczy być głodnym. Dużo o tym mówiłem w wywiadzie-rzece – „Coś wisi w powietrzu” – przeprowadzonym w 2009 r. przez pana Krzysztofa Lubczyńskiego.

– Chodził Pan do szkoły belgijskiej.
– Tak, ale również uczęszczałem, już po wojnie, do sobotniej szkółki polskiej. Nauka była do południa, chodzili do niej dzieci tych Polaków, którzy chcieli wrócić do kraju. A w mojej rodzinie cały czas była mowa o tym, że jak tylko będzie można, to wrócimy do Polski. A po południu do tej szkółki chodziły dzieci tych Polaków, którzy też chcieli wyjechać, ale nie do Polski. Nazywaliśmy ich „londyńczykami”, a oni nas „bolszewikami”. I tak się, jak to dzieci, przezywaliśmy: ty londyńczyku, ty bolszewiku! Oczywiście dzieci nic nie wiedziały, o co w tym wszystkim chodzi. Do belgijskiej szkoły chodziłem przez trzy lata. Skończyłem więc trzy klasy szkoły flamandzkiej. Nie znałem francuskiego, tylko flamandzki, a po roku pobytu w Polsce zapomniałem tego języka. Muszę jednak powiedzieć, że jak przyjechałem do Polski, to, gdy słyszałem coś w radiu po niemiecku, to rozumiałem, co mówią.

– W Pana domu mówiło się po polsku. A ten dom? Pamięta go Pan?
– Oczywiście. Nawet trzy razy byłem w Zwartbergu. Mieszkaliśmy w takim domu szeregowym. Takie domki dla robotników można zobaczyć w Zabrzu i przy kopalni „Wujek” w Katowicach. Dom był piętrowy, z ubikacją na zewnątrz, w przybudówce do domu. Dwa pokoje na górze, dwa na dole, piwnica. I tyle. Gdy za pierwszym lub drugim razem, gdy odwiedzałem Zwartberg, dziś to jest dzielnica miasta Genk, i pokazywałem moim gościom z Polski ten dom, to zauważyli nas jego mieszkańcy. Małżeństwo stało przed wejściem, przywitali nas. Usłyszeli polski język. Okazało się, że to byli Polacy, emeryci. Ciekawie sobie porozmawialiśmy. Oni byli z tej mniejszości, która została w Belgii.

– A Pan ją opuścił wcześniej. W dwa lata po wyzwoleniu? Pamięta je Pan?
– Tak, szeroko to opisuję w tym wspomnianym wywiadzie. Ojciec zabrał mnie i poszliśmy witać Amerykanów. Wjeżdżali główną ulicą w Zwartbergu. Na czołgach siedzieli głównie Afroamerykanie, wtedy mówiło się: Murzyni. I wie pan, ze bardzo dużo było Polaków, to znaczy Amerykanów polskiego pochodzenia. A skutkowało to tym, że wiele Polek z kolonii, w której mieszkaliśmy, wyjechało do Ameryki. Pamiętam też jak w pół godziny po tej paradzie Niemcy zaczęli strzelać, z wrzosowisk, z karabinu maszynowego do Amerykanów. Czołgi się odwróciły, przejechały po Niemcach. I w pół godziny później znowu mieliśmy defiladę, ale Niemców, niedoszłych władców świata, prowadzonych do niewoli. Mam w pamięci takie krótkie filmiki z tamtych czasów. Pamiętam ofensywę Niemców w Ardenach. Ojciec wtedy chciał uciekać, mam się nie zgodziła. Siedzieliśmy cztery dni i noce w piwnicy, a w okienku widać było błyski, jakby gdzieś trwała burza...

– Wróciliście do Polski tam, skąd rodzice wyjechali – do Zagłębia Dąbrowskiego.
– Tak, tylko ja wyjechałem do Polski rok wcześniej, w 1947. Z nieznanymi ludźmi, do nieznanego kraju, do rodziny, której nie znałem.

– Występował Pan w charakterze awangardy…
– Tak jest, tak jest! Do babci, mamy ojca, Pauliny Koziak, mnie wysłali. Do Zagórza, dziś to jest dzielnica Sosnowca. Do Polski przyjechałem wtedy pociągiem, okrężną drogą. Pięć dni i sześć nocy. Reemigranci jechali w wagonach-krowiakach. Był jeden wagon pulmanowski, osobowy i w nim mnie rodzice „zainstalowali”. Jechałem pod opieką znajomych rodziców.

– A dlaczego Pan wyjechał wcześniej?
– Bo już miałem 9 lat, kończyłem III klasę flamandzką i nie mogłem zawalić nauki. Jak już przyjechałem do Polski, to okazało się, że była możliwość zapisania mnie tylko do II klasy szkoły podstawowej, w Zagórzu. Wiekowo nic na tym nie straciłem, bo w Belgii zacząłem chodzić do szkoły, gdy miałem 6 lat. Po roku, gdy już przyjechali rodzice, to uczyłem się w szkołach Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Do szkoły średniej w Warszawie chodziłem trzy lata. W 56. zdałem maturę i zacząłem studia na Politechnice Warszawskiej, na Wydziale Lotniczym.

– Podobno ojciec chciał, by Pan został chirurgiem…
– Miał kiedyś takie marzenia. Chciał, bym był słynnym chirurgiem. Teraz to synowi wpajam, bo on akurat jest chirurgiem. O pokolenie się to przesunęło...

– Wróćmy do 1947 roku…
– Z pisaniem nie miałem problemów. W Belgii należałem do lepszych uczniów. Szybko dostosowałem się do nowych warunków, po dwóch, trzech miesiącach. Chodziłem do klasy mieszanej. Jedyne problemy to były z religią. Wtedy była obowiązkowa nauka religii. Ojciec chciał, żebym mnie zwolniono z lekcji religii. Nie dało się. Chodziłem na religię. Nauczycielem był sympatyczny ksiądz, lubiłem chodzić na te lekcje. A wie pan dlaczego? A dlatego, że on był misjonarzem i pięknie opowiadał o Afryce. Przy okazji mieliśmy lekcję geografii. Dobrze go wspominam… Miałem na świadectwie piątkę z religii. Ojciec śmiał się, gdy to zobaczył. Nic nie mówił na ten temat. Potem do 49. r. chodziłem do szkoły RTPD 1 w Katowicach, a w 49. do szkoły TPD im. Wilhelma Piecka, wtedy to była szkoła podstawowa.

– A z czym w szkole Pan sobie średnio radził?
– W Katowicach byłem prymusem, jednym z lepszych uczniów. W Warszawie traktowano mnie jako Ślązaka, bo w stolicy nie odróżnia się Sosnowca od Katowic i Zagłębia Dąbrowskiego od Śląska. Miałem trochę problemów z przedmiotami humanistycznymi...

– I dlatego znalazł się Pan na politechnice?
– Nie tylko dlatego. Ojciec, był wtedy w kierownikiem wydziału przemysłu ciężkiego w Komitecie Centralnym, mówił mi, że inżynier to jest ktoś i trzeba mieć konkretny zawód. Później miało to swój wielki sens, bo przecież Polska rozwijała się gospodarczo…

– Pewnie o tym w filmie „Gierek” będzie mowa. Zresztą niewielu wie, co w nim będzie i jaki to będzie film…
– Z tego co wiem, będzie to film o wzlotach i upadkach mego ojca, o latach 1970-1982. Co będzie w środku, tego nie wiem, bo ze scenariuszem się nie zapoznawałem, nawet mi go specjalnie nie chciano, choć parokrotnie o to prosiłem, pokazać. Może dlatego, że obawiano się, bym nie wpływał na treść? Nie wiem. Pożyjemy, zobaczymy. Myślę, że nie będzie to film o charakterze komediowo-satyrycznym. Zapewniano mnie, że to będzie film historyczny, oparty na faktach. O tym rozmawiałem z twórcami tego filmu. Nawet był na planie, gdy kręcono zdjęcia w Dąbrowie Górniczej, w Pałacu Kultury Zagłębia. Widziałem jak tam nagrywali jakieś dwa klapsy. Sądzę, że jeśli to będzie film oparty na realiach, bez narzucania własnej interpretacji wydarzeń, to widzowie będą mogli sobie wyrobić zdanie o tamtych czasach i wyciągnąć własne wnioski. I powiedziano mi, że taki ten film będzie. Zobaczymy.

Koterski jako Gierek. Czy jest podobny do I sekretarza?

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki