Pan Włodzimierz kilka lat temu przeszedł ciężki zawał serca, więc gdy tylko poczuł kłucie w klatce piersiowej, od razu zaalarmował swoje dzieci. Ból był ogromny. Mężczyzna zbladł, zaczął się trząść, wymiotował. - Postanowiłem, że sam zawiozę tatę do szpitala. Wiedziałem, że przy zawale liczy się każda minuta, nie chcieliśmy czekać na karetkę - opowiada pan Sebastian. Drogę pokonał w 5 minut.
Gdy byli już w izbie przyjęć, a pan Włodzimierz rozpaczliwie prosił o pomoc, pielęgniarki były niewzruszone. - Powiedzieliśmy, że ojciec najprawdopodobniej ma drugi zawał, a one kazały czekać na swoją kolej, wypełniały rubryki w papierach... - mówi syn zmarłego. - Ojciec błagał o tabletkę pod język, która obniżyłaby mu ciśnienie. Był blady, charczał, drżał, ale na nikim nie robiło to wrażenia - żali się.
W końcu pielęgniarka poprosiła pana Włodzimierza do sali, żeby wykonać EKG. Jego syn przez chwilę uwierzył, że ojciec wreszcie otrzyma pomoc. Nic bardziej mylnego. - Wszedł nawet jakiś lekarz, ale powiedział, że tatę musi zobaczyć ktoś inny, że on nie jest od tego specjalistą i wyszedł - opisuje mężczyzna.
Chwilę później pan Włodzimierz już nie żył. - Tata skonał mi na rękach - mówi pan Sebastian, który złożył już śledczym zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa.
W szpitalu nikt nie ma sobie nic do zarzucenia. - To był nagły zgon - przekonuje dyrekcja placówki.